Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 57 Ł 2.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więcéj nad przyzwoite ubranie poranne, ale Pawłowiczowa, niespokojna, chciała, aby to było coś nadzwyczaj wykończonego, pięknego, i poleciła zamówić u najpiérwszego krawca.
Oprócz tego Lutek powinien był miéć drugie ubranie wieczorowe na wypadek, gdyby go zaproszono po teatrze razem z innymi artystami.
Pawłowiczowa miała zręczność przy tém kupić dwie szpilki paryzkie i dwa brylantowe guziczki do koszuli dla Lutka, bo chłopak musiał jak paniczyk się prezentować. Cieszyła się zawczasu ważeniem, jakie piękność jego uczyni.
Po wielu a wielu próbach, ostatnia, w kostiumach już, w teatrze samym, mogła uchodzić za przedstawienie. Zaproszonych gości znalazło się mnóztwo. Lutek i Olesia byli doskonale przygotowani, tak, że bez suflera mogli się obejść.
Jemu brakło w piérwszéj scenie odwagi, ale przytomność, śmiałość, swoboda, z jaką wystąpiła Olesia, pomogła nastroić się do tego diapazonu.
Oklaskami okryto oboje. Pawłowicz! Co za Pawłowicz? To chyba pseudonym, odzywano się po kątach. Prześliczny chłopak, et si distingué.
Kilka starszych pań kazało go sobie prezentować. Z nałogu się odzywały po francuzku, a odpowiedź Lutka zachwyciła je akcentem doskonałym i swobodą.
Mężczyźni naturalnie piérwszeństwo przyznawali Olesi, gasł przy niéj Lutek, którego znajdowano trochę sztywnym i wymuszonym. Komedyjka podobała się nadzwyczajnie, a druga, po niéj następująca, nie uczyniła tak dobrego na słuchaczach wrażenia, naturalnie przypisano to autorowi.
Był daleko i szczęściem nie wiedział o tém.
W spoczynku za kulisami Olesia jak ze starym znajomym spotkała się z Lutkiem.
— Dobrze pan grałeś — odezwała się, podając mu rączkę — bardzo dobrze, ale czuć było, że grałeś i żeś nie zapomniał o publice, która patrzyła i płakała. Mnie się zdaje, że należy koniecznie ignorować publiczność.
— Gdyby można! — westchnął Lutek.
— Ja, przyznaję się panu, nie mam dla niéj tak wielkiego szacunku, abym się troszczyła o nią — dodała, uśmiechając się Olesia. — Sprobój pan pojedyńczo ocenić, z czego się ten tłum składa, a przekonasz się, iż nie jest straszny. Co mnie obchodzą te zera, gdy cyfry niéma przy nich?
— Więcéj jeszcze niż o publiczność, idzie mi o to, abyś pani nie gniewała się na mnie — rzekł Lutek.
— Nie, ja daję panu oznakę mego najwyższego zadowolenia — rozśmiała się Olesia — tylko nie gniewaj się pan na mnie. O ile ja stworzoną może jestem na komedyantkę, w panu nie widzę talentu i winszuję mu tego. Grać rolę kochanka, gdy się ma lat... ile pan ma lat?
— Zaczynam dziewiętnasty — rzekł Lutek, rumieniąc się.
— Domyślałam się, masz ośmnaście — śmiejąc się, poprawiła Olesia. — W tym wieku nie trudno kochać, ale ja, ja, wiész pan, mogłabym grać rolę staréj, złośliwéj czarownicy!
Zaprotestować chciał Pawłowicz, uciekła.
W dniu przedstawienia teatrzyk Dobroczynności był przepełniony i ledwie starczył dla elity towarzystwa, tak, że z góry przepowiadano, iż dla pospolitéj rzeszy potrzeba będzie powtórzyć.
W piérwszym rzędzie krzeseł sam Lutek umieścił ubraną przez siebie matusię. Staranie, z jakiém ją wystroił poczciwy chłopak, nie nadało jéj wprawdzie dystynkcyi, któréj nie miała nigdy, ale uczyniło z niéj śliczny portret flamandzki, w którym słodycz i dobroć uderzały.
Cała prawie czarno, z małemi tylko dodatkami fioletu, Pawłowiczowa opatrzyć się musiała we dwie chustki, bo z góry była pewną, iż się z radości rozpłacze.
Ocierała łzy przez cały czas, gdy grał Lutek.
Wśród świetnego towarzystwa nie mogło bra-