Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 53 Ł 3.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nich, był tak osobliwy, tak dla nich dziwny, że w początku, nie poznając sami siebie, patrzyli tylko jedno na drugie, nie śmiejąc ust otworzyć i uroczystego przerwać milczenia.
Bartski kręcił wąs i poprawiał włosy, jéjmość, podparta w bok, z wargami wydętemi, z brwią najeżoną, patrzała na ziemię.
Ona, co nigdy prawie nie wzdychała, odetchnęła ciężko, obracając się do męża i głosem niezwyczajnie łagodnym rzekła:
— Mój Waleryanie, co my tu poczniemy? Jużeśmy się nie spodziewali. Wnuk więc żyje, możemy go miéć, zapłaciwszy téj awanturnicy, bo choć wygląda na bardzo dystyngowaną, jest pewnie taką, jaką była. Natura się nie zmienia.
Waleryan ramionami poruszał.
— Sam nie wiem — mruknął — i pragnę i boję się. Bezwstydna matka frymarczy dzieckiem, jak dawniéj sobą. Jakie to tam mogło być wychowanie pod jéj kierunkiem! Chłopiec ma lat ośmnaście... na co patrzał, czém oddychał! Można-ż teraz z niego zrobić człowieka uczciwego i statecznego? — to wielkie pytanie.
Nuż, zamiast pociechy, kupimy sobie zmartwienie nowe i zgorszenie.
Moja dobrodziejko — dokończył — ledwiebym ze strachu nie gotów...
Nie dokończył, żona przerwała wprawdzie zaprzeczeniem, ale z niepraktykowaną łagodnością.
— Mój Waleryanie, ależ to krew tego naszego Ryszardka się sponiewiera! Mój Boże, gdyby choć spróbować go ocalić.
Możnaby oddać jakiemu poważnemu człowiekowi, wyprawić w podróż, otoczyć... ja sama nie wiem, jak i ty... ale to krew nasza... Krew nasza!
Załamała ręce nabrzękłe. Bartski chodził żywo po salonie, nic nie mówiąc. Stanął naprzeciw żony.
— Może nas chce oszukać — zawołał. — Prawdziwa matka nie wyrzekłaby się dziecka dla półmiliona, a my musimy wymagać od niéj, aby wszelkie z nim zerwała stosunki.
— To się rozumié! — potwierdziła zdziwionemu powolnością mężowi staruszka. — Kogo się tu poradzić?
Obojgu przyszedł na myśl baron Kresse. Ale rozumny człowiek ten nie miał dzieci, brakło mu poczucia tego przywiązania do rodziny, które się na jéj tylko łonie rozwija.
Wypadek sam zgłoszenia się do nich od tak dawna zatraconéj pani Ryszardowéj, jéj powierzchowność, podane warunki, wszystko to razem nawet daleko pewniejszym siebie, jak Bartscy, mogło zawrócić głowę i zrodzić niepokój. Wyjątkowe zupełnie położenie musiało być środkami téż niezwyczajnemi otoczone, aby nie przerodziło się w coś jeszcze poczwarniejszego. Potrzeba było ostrożności, przebiegłości, rozwagi. Chociaż starzy państwo Waleryanostwo majątek mieli bardzo znaczny, i dla nich wymaganie pół miliona stanowiło część fortuny nie do lekceważenia.
Bartski po namyśle szepnął żonie, pewien, że mu się, bądź co bądź, sprzeciwi:
— Wolałbym ją dożywotnią pensyą kontentować, na dobrach zabezpieczoną, niż oddawać kapitał. Mielibyśmy ją zawsze w ręku.
Dziwna rzecz! pani Bartska nie stanęła w opozycyi, skinęła głową na znak zgody.
Bartski osłupiał!
— A zechceż ona to przyjąć? — szepnęła.
Oboje starzy, zamiast uczuć radość ze znalezienia wnuka, dziwnie posmutnieli. Siedli ze spuszczonemi głowami w salonie, ani myśląc się kłócić z sobą, ani chcąc się rozejść i rozłączyć.
W Warszawie, oprócz barona Kresse, nie mieli prawie znajomych i przyjaciół, nie było się więc zwrócić do kogo. Sami w sobie szukać musieli ratunku.
Bartska, która była na swój sposób pobożną aż do zabobonności, pomyślała, że patron rzeczy zgubionych, Święty Antoni, mógłby przyjść jéj w pomoc natchnieniem, i ofiarowała się nazajutrz rano na mszę do Padewskiego il Santo. W takich rozpaczliwych razach cóż dziwnego,