Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 52 Ł 5.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co najprędzéj chciał o tém zapomniéć, natychmiast mówić zaczął o czém inném.
Biedna staruszka jąkała się tylko, łzy ocierając. Turek i żydek, młodzi towarzysze Lutka, którzy z nim razem mieli być na maskaradzie, nadeszli właśnie, i chłopak ustrojony, szczęśliwy, wybiegł z nimi.
Pawłowiczowa po oddaleniu się ich padła na kolana, dziękując Bogu. Nie była zupełnie uspokojoną, ale niebezpieczeństwo chwilowo zdało się usunięte. Lutek miał złote serce i historyi własnéj nie chciał brać za swoją.
W kilka dni, pocieszała się stara, ludzie mieli przestać mówić o tém ogłoszeniu i o niém zapomniéć.
Tak sobie pochlebiała.




We czwartek po Popielcu, z południa jakoś, ubierała się z pomocą Rozalii i młodszéj garderobianéj hrabina Idalia.
Od lat kilku każde ubieranie się podstarzałéj pani było niesłychanéj trudności zadaniem, po którego szczęśliwém czy nieszczęśliwém rozwiązaniu otyła Rozalia siadała, pot ocierając ze skroni, dysząc i mrucząc przekleństwa po cichu.
— Ubierać teraz hrabinę! — mówiła — jak Boga kocham, młócićbym wolała.
W niczém jéj dogodzić nie było podobna. Niekiedy, zupełnie już gotowa i ustrojona, zrzucała z siebie wszystko dla jakiegoś nagle dostrzeżonego szczegółu, który ją niecierpliwił. Naówczas darła na sobie suknie, tupała nogami, potrącała sługi, płakała, łajała, dostawała spazmów — szalała.
Strój każdy dla niéj był rzeczą niezmiernéj wagi i rozmysłu.
Miała swe teorye i zasady, które się rozciągały do najdrobniejszych nawet dodatków.
— Tyś głupia, nie jesteś w stanie zrozumiéć, ale dziś mi tak wiele zależy na tém, jak wyglądać będę... tak wiele.
— Jak Boga kocham — przerwała niestrwożona stara sługa — co to mówić! Pani, jak tylko co, zaraz roznerwowana, a z temi nerwami to i Święty Boże nie pomoże.
Strój wybrany był czarny, poważny, niezmiernie wykwintny, ale nie bijący w oczy. Szło o to, aby się pokazać hrabiną prawdziwą i nie zrujnowaną.
Twarz nawet naprzód została umiejętnie umalowaną, nie nadto młodo, niezbyt świeżo. Oczy miały być smutne, usta surowe.
Dokąd z tém licem i strojem miała się udać hrabina, było tajemnicą. Nie chciała brać ani swoich koni, powozu, ani służącego, nie pozwoliła, aby najęty przyszedł po nią do pałacu.
O wycieczce téj ani Strzelecki, ani, co dziwniéj, powiernik najpoufalszy, hrabia Witold, nic wiedziéć nie miał.
Od poniedziałku zapustnego stosunki z nim wcale się nie polepszyły. Dumny przyjaciel domu wymagał, aby go przeproszono, hrabina nie zdawała się wagi przywiązywać do pojednania. Rzeczy zostawały w zawieszeniu. Witold postanowił dotrzéć do głębi tajemnicy, ale potém chciał powoli rozstać się ze Strzeleckimi. Nie miał tu już co robić, i żadnych z nich sobie nie obiecywał korzyści.
Ubieranie się hrabiny, przeciągnięte dosyć długo, skończone zostało nareszcie. Rozalia wyszła, drzwami trzaskając, a pani Strzelecka, obwinąwszy się szalem, pieszo wysunęła się z pałacu.
Wiedziała, gdzie na nią zamówiony czekać miał powóz, siadła do niego i kazała się wieźć do hotelu Europejskiego.
Tu czekać na nią miała karetka.
W hotelu od dni dziesiątka stali państwo Bartscy. Wiemy już, co ich do Warszawy sprowadziło.
Staruszkowie, dotknięci tak boleśnie stratą dzieci, byli oboje typem osobliwym małżeństwa, które, od lat blizko pięćdziesięciu żyjąc z sobą i kochając się nawet, ani jednego dnia bez żywéj, gwałtownéj kłótni nie przetrwało.
Czy charaktery ich były zarówno drażliwe,