Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 50 Ł 2.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Staranne malatury twarzy balowéj potrzeba było zmywać teraz i oczyszczać.
Otyła, niezbyt zręczna panna Rozalia, która w innych zapewne usługach odznaczać się musiała, przy zdejmowaniu strojów nie bardzo się okazała wprawną, ale nie zważała na to hrabina.
Tyftykowy biały szlafroczek z jedwabnemi sznurami narzuciwszy na siebie, choć Rozalia do łóżka ją zapraszała, hrabina usiadła znowu i zadumała się głęboko. Sługa, milczącą dostawszy odprawę, wyszła.
Zaledwie była za progiem, gdy Idalia powstała i żywym krokiem, potrącając sprzęty, zapominając się, gdzie była, poczęła przechadzać się po sypialni. Oddechu w piersi jéj brakło, stawała, ręką je przyciskając. Gniew jakiś burzył ją i poruszał całą, zmarszczone brwi o natężonéj myśli świadczyły.
Godzina bardzo już była spóźnioną, ostatnie dźwięki muzyki, dochodzące słabo z sali balowéj, ustały, cisza coraz większa zalegała pałac, niedawno tak ożywiony wrzawą, a hrabina jeszcze o spoczynku nie myślała.
Z załamanemi rękami snuła się po pokoju, jak ptak uwięziony w klatce, bijący się o jéj ściany.
Coś tam dziać się musiało w téj duszy, w tém sercu, w umyśle kobiety, nie mogącéj wyrobić panowania nad sobą. Rozpaczliwém być musiało położenie, z którego nie widziała wyjścia.
Złamało ją w końcu znużenie, rzuciła się na łóżko, nie rozbierając, pochyliła głowę na poduszki i zasnęła. Dopalające się świece i blade lampy światełko padało na twarz straszliwie snem zmienioną.
Poznać było w niéj trudno téj królowéj balu, z takim majestatycznym spokojem przed kilkunastu godzinami prowadzącéj poloneza, promieniejącéj zwycięztwem.
Lice to we śnie nagle zbrzydło, zestarzało, okryło się zmarszczkami, a wyraz jego okrutny, dziki niemal, przerażał. Nie obudzała litości, ale wstręt chyba i obawę.
Sen, który znużoną zmorzył w końcu, nie przyniósł z sobą uspokojenia, rzucała się w nim, z ust wyrywały się wyrazy niezrozumiałe, coś jakby płacz bezsilnego gniewu i wyrzekania rozpaczy.
Gdy się to działo w sypialni hrabiny, Strzelecki, po zbyt obfitych kielichach szampana, już prawie o dniu białym, odprowadzony do wygodnego łóżka przez swojego osobistego kamerdynera, obwinięty kołdrami, zasnął snem sprawiedliwych i pijanych, głębokim, spokojnym, kamiennym, niekiedy tylko ciężkim przerywanym oddechem.
Po nad nim musiały krążyć same obrazy wesela i światłości, bo usta przez sen uśmiechały się czasami, a twarz mocno zarumieniona nie marszczyła się wcale. Ręka jedna, na kołdrze spoczywająca, wyciągała się, jakby do uścisków przyjaznéj dłoni.
Gdy nareszcie otwarłszy oczy, hrabia Adaś spostrzegł stojącego przy łożu swém kamerdynera Reszkana, który od lat wielu czuwał nad nim, powoli na starość składając sobie kapitał, i spytał, która była godzina, Reszkan z uśmiechem zwiastował drugą po południu. Hrabia zaledwie chciał wierzyć, ale i zegar na kominie i złoty repetier, który Reszkan dobył z kieszonki, przekonały go, iż w istocie minęło dobrze południe.
Zdala w pałacu słychać było znowu kołatanie tapicerów, którzy tak pospiesznie odrabiać musieli, co wczoraj dokończyli, jak niedawno dokonali swą pracę.
Hrabia odrzuciwszy proponowaną kawę, kazał sobie przynieść filiżankę mocnego bulionu i cytrynę. Wczorajszy doskonały szampan Montebello zostawił po sobie jeszcze niezatarte ślady — niesmak i gorycz na ustach. Głowę miał ciężką dobry Adaś, chociaż do dźwigania tego rodzaju brzemion przywykłą.
— A pani? — zapytał Reszkana.
— Także cierpiąca po wczorajszém zmęcze-