Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 44 Ł 3.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopczyk był smutny, blady, strwożony, i bawił się piaskiem albo kółkiem widocznie przymuszony, z trwogą spoglądając ku matce, któréj ciemne, śliczne brwi groźnie się marszczyły, gdy oczy na dziecię zwracała.
Zwykle albo ją poprzedzał, lub przychodził pospiesznie po niéj mężczyzna lat średnich, nie bardzo już świeży, przystojny, którego ubiór okazywał zamożność, a obejście się zdradzało wykwintniejsze wychowanie.
Zbliżał się on do niéj z uszanowaniem, z obawą, i rozmowa toczyła się cicho, z wielką gorącością z jego strony, z wielkim chłodem i panowaniem nad sobą ze skony nieznajoméj piękności.
Zdala jednak wszystkie jéj odcienia po-za drzewami trudno było pochwycić. Uderzało to ciekawych Pawłowiczów i wydawało się im niewytłómaczoném, niezmiernie dziwném, że dzieciak miał widocznie surowy rozkaz nie zbliżania się do matki, nie okazywania nawet niczém, że należał do niéj w ciągu rozmowy z tym panem.
Chłopaczek więc krążył, szukając sobie zabawki, zdaleka; nudził się, biedował widocznie, a że małżeństwo nasze od początku ku niemu powzięło sympatyę, więc naprzód pani sprobowała zbliżyć się ku niemu.
Po dziecku można się było domyślać wychowania i stosunku z matką, nad czém Pawłowiczowie się nie zastanawiali, nie sięgając głęboko.
Chłopiec żywy, roztropny, nad wiek swój rozwinięty, musiał być surowém obejściem się matki zrażony do ludzi. Obawiał się, nie ufał, uciekał, podejrzywał. Być mogło, że mu téż zakazywano zbliżać się do obcych, gdyż z początku uchodził i chował się po kątach przed panią Pawłowiczową.
Łagodny uśmiech, przyniesione umyślnie ciastka i cukierki, w końcu nareszcie ośmieliły dzieciaka, chociaż piérwszego dnia, porwawszy, co mu dano, uciekł i skrył się w krzakach. Za drugim, czy trzecim razem, łagodna Salusia, w kątku zastąpiwszy go, potrafiła naostatek zawiązać niby rozmowę. Ale z niéj się coś dowiedziéć nie było podobna; chłopiec bąkał niezrozumiałe półsłówka, jakby dla pozbycia się natrętnéj pani, spoglądał na nią z ukosa i na migi najczęściéj pytaniom jéj odpowiadał.
Gdy się to działo w oddalonym kątku ogrodu, Pawłowicz stał na straży i mimowolnie szpiegował matkę, która niedaleko od bramy, nadzwyczaj żywą, przechadzając się, zwykła była prowadzić rozmowę, i łatwo się w niéj mógł pan Teofil domyślać romansu, który wkrótce miał się rozwiązać.
Nieznajomy był nalegający i czuły; nieznajoma, pewna swéj potęgi, dosyć dumnie i chłodno się z nim obchodziła. Niekiedy tylko zalotném spojrzeniem przymilając się, starała rozkochanego w swych więzach utrzymać. Że był rozkochanym zapamiętale, o tém nawet pan Teofil, niezbyt biegły w poznawaniu ludzi i rozczytywaniu się w ich fizyognomiach, był najmocniéj przekonany.
Pawłowiczowa równie sympatyą, jak ciekawością pociągnięta była ku małemu chłopcu, gdyż nie mogła pojąć, dlaczego matka dziecku zakazywała zbliżać się do siebie i tak mało się o nie troszczyła. Spostrzegła także, iż gdy nikogo nie widziała przy sobie była dla chłopca niezmiernie surową i prawie niechętną, a gdy na nią patrzano, udawała czasem czułość dla oczów ludzkich, czułość, która synaczka, nie nawykłego do niéj, prawie do łez przestraszała.
Wszystko to wyglądało tak zagadkowo, a dzieciak tak obojgu niby to przypominał Lutka, że się nim żywo bardzo zajmować zaczęli i dla niego prawie codziennie chodzili do ogrodu Krasińskich.
Trafiło się tak raz, iż mężczyzna, na którego piękna nieznajoma oczekiwała, nie przybył wcale. Chodziła gniewna i zniecierpliwiona, a w ostatku siadła, przywoławszy syna, na ławce blizkiéj Pawłowiczów, i chłopczyk stał się do