Strona:PL JI Kraszewski A toż nie bajka from Kurjer Codzienny 1888 No 269.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po ukończeniu studjów u pana Poręby, gdy do jaśnie wielmożnych pojechał dziękować Dzióbek, właśnie panicz z dyrektorem nadjechał był na ferje.
Chłopiec mu się podobał — zażądał go z sobą zabrać; pojechali razem do szkoły.
Dzióbek teraz, jak sobie przypomniał swoje dzieje dawne, wydawało mu się wszystko snem... A co jeszcze dalej mogło być?!... Osobliwa rzecz, tak, jak plagi od Poręby, tak brał życie, ani do niego wagi nie przywiązując, ani się niem ciesząc, ani się go bojąc. W duszę jego zajrzawszy widać było jakby spektatora, który na teatrum siadł i czeka co mu zagrają. Nikomu się nigdy nie spowiadał z tego, co przebył; a pytano go, mówił śmiejąc się, że go niedźwiedzica wychowała.
W szkołach tak się uczył jak u Poręby. Na ławie był roztargniony, w domu pilny, nikt nie wiedział ni co umie ani do czego zdolny. Pierwszego roku jednak zrobił sobie tem dobrą sławę, że tonące w stawie dziecko uratował, rzuciwszy się za niem...
Aplaudowano. Przez rok ten milczał, przyszło do egzaminu, wyrwano go; zgasił wszystkich, i tak się popisał, że w paniczu wzbudził zazdrość okrutną. Dano mu do zrozumienia, że jużby, po tylu wyświadczonych dobrodziejstwach, mógł sobie sam na świecie zacząć dawać radę. Dzióbek posłyszawszy to, do nóg się jaśnie wielmożnemu pokłonił i... poszedł.
Ale co tu było robić?...
Wlókł się ulicą, gdy mieszczanka, której dziecko uratował, uboga kobieta, na drodze go spotkała.
— A dokądże to?
— Albo ja wiem!
— Na miły Bóg! cóż się to paniczowi stało?
— Nic, wyszedłem na swój chleb, i szukam gdzieby się pomieścić, a jak sobie nań zarobić.
— Ma pan mieszkanie?
— Nie mam...
— To do nas pan chodź; chałupa nie osobliwa, ale w alkierzu od biedy miejsce jest... Pociągnęła go za połę... Ino pan chodź...
Dzióbek poszedł śmiejąc się...
W chacie mu się stare dzieje przypomniały. Gospodarz był starszym nad kominiarzami, nie dostatnio żyli, a nie głodno; serca były najlepsze, alkierz ciasny, jadło proste bardzo. Dzióbek gęby niemiał popsutej...
Myślał co tu robić? Bakałarzować mu się nie chciało, do szkoły by jeszcze chodził, ale jak i o czem? Ferje dawały czas do namysłu, wolnym był jak ptak, i to coś znaczyło; stanu sobie nie chciał na lekko obierać, potrzebował się namyśleć. Myślał.
Z kominiarzem byli w najlepszej przyjaźni, a kominiarzowa, której dziecko uratował, mało go na rękach nie nosiła.
Po miasteczku sobie chodził, po okolicy, po lasach, co się roztaczały nie daleko i ot, tak czas ubiegał.
Co tam panicz ojcu powiedział do domu wróciwszy, odgadnąć łatwo. Skarżył się na niewdzięczność Dzióbka, przypisywał mu charakter chytry i podstępny, słowem oczerniono go, aby mu przystęp zamknąć do domu. Panicz, któremu życie ocalił, cierpieć go nie mógł... Mentor przy nim będący, nietylko to zdanie podzielał, lecz źle wróżył o przyszłości Dzióbka.
— Źle skończy! — powtarzał — źle skończy.
Tymczasem Dzióbkowi się trafiła kondycja... Polecono go za nauczyciela do bogatych chłopaków. Chleb to był nie miły, ale innego nie znalazł.
Szczególnem jakiemś usposobieniem, Dzióbek dzieci tak lubił prawie, jak zwierzęta. Do nowych swoich wychowańców przywiązał się jak do łasicy i wiewiórki, poświęcał się im cały. Nad książką jak nad książką, ale nad chłopcami w ich życiu, zabawach, pracował nieustannie i przywiązał ich do siebie.
Na ferjach chłopaki go nie odstępowały, przywiązanie dzieci przeszło na rodziców. Wszyscy się w Dzióbku pokochali niezmiernie... A choć panicz, co mu dał odprawę, zdala puścił szmermela, wystawiając w nim niebezpiecznego człowieka, nikt nie uwierzył, zachwiać opinję o Dziobku nie było podobna.
Upłynął rok, dwa, trzy, rósł i ścieśnił się ten stosunek przyjazny, tak że bakałarz był jakby dzieckiem w domu.
A został jakim był, pokornym i cichym.
Trzeciego roku w miasteczku gdzie szkoły były, wybuchła choroba zaraźliwa na dzieci.
Przyszło wyjeżdżać, Dzióbek radził się wstrzymać. Zdania były podzielone, ojciec sobie lekceważył paplaninę o chorobie, matka milczała. Nauczyciel opierał się do ostatka. Wyjechali nareszcie, przybyli, i we dwa tygodnie chłopcy pomarli. Zwołani rodzice łzami obleli ich trumny, byli w rozpaczy. Dzióbek płakał. Nadeszła chwila rozstania, chciał ich pożegnać, oparli się oboje.
— Ty nam będziesz przypomnieniem ich i pociechą — rzekła matka — jedź z nami, spocznij u nas... Uczyń nam tę łaskę. Myśmy sieroty biedne.
Jakże się oprzeć było! Dzióbek pojechał. Miał tam zabawić miesiąc, dwa i wracać, aby coś sobie obmyśleć.
Wstrzymano go pół roku, potem drugie, potem rok jeszcze...