Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No9 page131.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wody nie podał, oprócz litościwéj dziewczyny, Hanny, któréj życiem może był winien.. Byliśmy młodzi oba — Hanna była, jak anioł, piękna i nad swój stan rozumna... Podobała się Janowi... jam jéj od niego bronił. Raz, odpierając napaść, zgniotłem brata i w gniewie dałem mu naukę ciężką... Ojciec, do którego poszedł na skargę, kazał mi iść precz i więcéj się na oczy nie pokazywać...
Trzy dni błądziłem około dworu, usiłując go przeprosić, pełzałem mu po nogach, ale Jan chory domagał się kary i wypędzenia, ojciec się zmiękczyć nie dawał — musiałem iść, gdzie oczy poniosą. We dworze zakazano mi dać łyżki strawy... pod największą karą... Ludzie litościwi wynosili chléb ukradkiem, — w ostatku — cóż robić było? wyrzec się wszystkiego i zostać sierotą i włóczęgą.
Jakże wam tu opisać ten życia początek? Ciężkie przechodziłem próby... Zaciągnęłem się do wojska... choroba i niemoc wygnała mnie z niego, miłosierdzie ludzkie nie dało zginąć. — Odzyskawszy siły, poszedłem na rolę i gospodarstwo cudze. Trochę umiejętności i zdolności, pomogło mi, żem się wygrzebał... Handlować zacząłem końmi, od dwóch począwszy, a na stach kończąc... To mi dało grosz, wziąłem dzierżawę na Rusi... Na przemiany gospodarząc i konie z Turecczyzny wodząc, jeżdżąc po Krymie, nieraz do Konstantynopola, gdy mi dosyć szczęście służyło, a Bóg ratował w niebezpieczeństwach, dorobiłem się powoli... grosza... Bywało się i na Siczy i u Ordy i za Bałkanami z kupcami... i dużo po szerokim świecie. Pasły się tabuny moje na dzikich polach... a chodziłem z niemi na jarmarki ukraińskie. Grosz się mnożył — co potém? nie miły mi był, bo szczęścia nie mógł przynieść z sobą. Im bardziéj starzałem, tém więcéj dojmowała tęsknica, tém głos po nocach odzywał się uparciéj, abym na swoje śmiecia umierać powracał.
Wiedziałem, że mnie wydziedziczył ojciec, że brat żył i ręka go Boża karała, że w kraju żywéj duszy nie było, coby mnie pamiętała i zatęskniła po mnie, a ja tęskniłem za krajem, za ziemią, za powietrzem... dusiłem się obcym — dławiłem chlebem wygnania... Sprzedałem w końcu wszystko i puściłem do — domu... Choć domum nie miał... Los chciał, że mi się tu okupić przyszło...
— A téż nie opatrzność Boża? — przerwał ksiądz, który płakał w czasie opowiadania, — a toż nie łaska Jego!
Pan Andrzéj zamilkł.
— Cóż myślicie! — mówił ks. Oderanowski daléj. — Kryjecie się z nazwiskiem... Możesz to tak trwać? godzi się to? na co się to wreszcie przydało?
— Nie chcę brata nabawić trwogą i niepokojem — począł Andrzéj, — dziwujcie się, wierzcie lub nie, ten brat zabił mnie i znękał — przecie zemsty dlań w sercu nie mam — bratem mi jest... Ani go niesławą okrywać, ani mu udręczenia dodawać nie chcę... Do nazwiska matki mam prawo, jak do ojcowskiego.
— Ale z czystém czołem i sumieniem, — przerwał proboszcz — po co się fałszem okrywać? Co to pomoże? na co się to zda, duszo moja droga? Powiem prawdę! stań, jako widmo przed obliczem jego — może się zatwardziały upamięta... Prosta droga najlepsza...
Nie rychło odpowiedź na to otrzymał proboszcz, bo Andrzéj się zamyślił głęboko.
— Ojcze mój, — rzekł — powiem ci stan méj duszy. Pokoju pragnę, nie walki. Przebaczyłem bratu i wszystkim, Bóg mi dał na swą ziemię powrócić, czyż mi więcéj trzeba? Na co się dobijać więcéj. Ojciec mnie wydziedziczył z mienia, więc i z imienia... szanuję wolę jego, choć był w błędzie... Wróciłem do majątku pracą... starość niech sobie płynie tu w ciszy... nie chcę więcéj...
Tu się nieco zająknął gospodarz.
— Niepotrzebna ciekawość mnie poprowadziła do Myzy, gdziem słyszał o Jana konkurach. Nieszczęśliwy człek brzytwy się chwyta, chcąc żenić znowu...
Proboszcz głową pokiwał.
— Po co mu ożenienie? — rzekł, — gdy o trumnie prędzéj by myśléć trzeba... A tu jeszcze dziewczyna roztrzepana, Boże odpuść — i juściż, jeśli zań pójdzie, to chyba dla Rozwadowa... Ale z matką ani gadać... Obie umieją po francuzku; zda się im, że rozumniejsze przeto od nas. Z mojéj brudnéj sutanny się śmieją... jam dla nich prostaczek...
Szła tedy rozmowa daléj, a księżyna pytał i płakał i ściskał „duszyczkę drogą...” pracując nad nią tak skutecznie, iż w końcu skłonił pana Andrzeja, aby się z nazwiskiem i osobą swą nie taił.
— Co się tyczy Jana... słuchaj waćpan, duszyczko droga, — dodał, do odjazdu się zbierając — Janowi o was ja sam oznajmię — i — od tego zaczniemy...
— Rób, co chcesz, mój ojcze — odparł Andzéj, — spokoju pragnę, więcéj nic...
Wieczór już był, gdy ks. Oderanowski z Pobereża ruszył, a że droga szła mimo Rozwadowa, nic chcąc odkładać, co raz miał na sercu — zajechał mrokiem do dworu. Tu, dyspozycya