Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No9 page130.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, jakże, jesteście kontenci z nabytku? A pewnie! mówił ksiądz, czemuż nie — człowiekowi byle z Bogiem, wszędzie być dobrze może. Nasze Polesie, choć go ludzie obgadują, śliczny kraj, — chleba tyle, aby z głodu nie umrzéć, a nic nadto, aby rogi nie rosły... Lasy piękne, wody dosyć — czego chciéć! czego chciéć!
Szczuka milczał ciągle...
— A do kościółka, duszyczko droga... zapraszam... zapraszam... Kościołeczek mamy maleńki, ale schludny, modlić się w nim, Chryste miłosierny, jak dobrze, jak miło! nie wierzycie... Mamy ołtarz N. Panny Maryi łaskami słynący i św. Antoniego, odpustów dwa, przez Stolicę Apostolską udzielonych... Czegoż chciéć! czego chciéć, duszyczko droga...
Zatrzymał się księżyna, mówiąc, jakby odpowiedzi wyglądał i czekał; gospodarz milczał uparcie. W téj chwili, gdy mu się ksiądz przypatrywał bacznie, promień słoneczny, padł na twarz Szczuki i ks. Oderanowski zamilkł — jakby zmięszany... Przetarł oczy...
— Choć to ciekawość grzeszna... dodał bojaźliwie, ale mi za złe nie weźmiecie, duszyczko droga, gdy was spytam — z kąd wy jesteście, bo to się po świecie różnych Szczuków znało wiele.
Słaby wzrok proboszcza, który się coraz bliżéj przysuwał do gospodarza, nie dawał mu w zupełności rozpoznać rysów jego; zwłaszcza, że Szczuka twarz odwracał i trzymać się ją starał w cieniu.
— Myśmy z... Brzeskiego, — rzekł cicho i krótko gospodarz.
— Osobliwsza rzecz — dodał proboszcz, tu nasi Śniehotowie, a jak dziś to już jeden tylko, rodzą się ze Szczuczanki... i — osobliwsza rzecz, duszyczko droga, wy, macie jakby familijne rysy...
To mówiąc, ksiądz wstał i — choć mały a słaby, chwyciwszy niecierpliwie Szczukę za obie ręce zwrócił go twarzą ku sobie.
— Ty jesteś Andrzej Śniehota! — zawołał — albo mnie oczy mylą, pamięć zawodzi... czy w głowie się pomięszało! Ty jesteś Andruszka, któregom ja chłopakiem widywał i opłakał, ja cię katechizmu uczyłem!
— Na miłość Bożą — cicho — mój ojcze — zawołał, rzucając mu się do rąk i całując je ze wzruszeniem mniemany Szczuka — ale — jakże mogłeś mnie poznać po latach tylu?...
— Albo ja wiem! miłosierdzie Boże... ach! coś mnie tknęło!
I ksiądz ściskał odzyskanego, syna marnotrawnego... — Co się z tobą działo! gdzieś ty przepadł! miły Boże, lat tyle! lat tyle, duszyczko droga... mów...
Po męzkiéj twarzy pana Andrzeja łzy ciekły. Posadził księdza w krześle i swoje ku niemu przysunął.
— Chcesz ojcze spowiedzi! powiem ci wszystko, przygód wiele w życiu nie było, ale bólu dużo.
— Mów, mów, duszyczko droga... dziwne zrządzenie Boże... I ty znowu na ojcowiźnie...
— Znaliście ojca naszego, — mówił pan Andrzéj — człowiek był zacny i dobry, ale słaby... Nie wiém czemu, od kolebki mnie nie lubił, a Jana kochał miłością, któraby na dwu starczyła. Jan się popsuł pieszczotami.
Gdy matki naszéj nie stało — ja w domu musiałem wszystko znosić, co tylko ojcu podobało się i bratu narzucić na mnie, ja byłem winien wszystkiemu, ja przeszkodą, ja zawadą, ja niepokojem domowym... ja nieprzyjacielem. — Cierpiałem, Jan nienawidził mnie, bom mu często był do złego zaporą, i wyrzutem sumienia. Pytany przez surowego nad miarę ojca, mówiłem prawdę, a kłamstwo Jana brało górę nad nią. Karano mnie za niego... znęcano się nademną. Raz, miesiąc cały skazany na chléb i wodę, za słowo, które mi się przeciwko bratu wyrwało, zachorowałem ciężko... nikt mi w chorobie szklanki