Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No1 page3.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dnak Aaron nie obawiał się tu sam jeden z rodziną przebywać, bo w poczciwém Polesiu zdawna nikt o rozboju nie słyszał. Dodać przytém potrzeba, że gościniec, który latem i zimą nigdy nie spał, którędy się ciągnęły niezliczone wozy i biedy, włościanie, żydzi, szlachta — był opiekunem i stróżem dla Baby. Często się trafiało, iż i po północy i nad rankiem stukano do wrót, a ognia nigdy prawie nie wygaszano.
Wieczorem jesiennym (było to w końcu zeszłego stulecia) wicher dął w sposób cale nie przyjemny... Stary Aaron z rękoma na plecach założonemi stojąc pod piecem, zdawał się mu przysłuchywać... Znał on wszystkie głosy wichru i burzy, jakie okolica wydawać była zwykła... a nigdzie może dziwniéj i straszniéj nie wyły one, jak tutaj... W kominach, na poddaszu, w szopie, na podwórzu wiatr świstał, szumiał, jęczał, grzmiał, chychotał, huczał, a niekiedy takiemi tony się odzywał, iż najwytrwalsi ludzie, czuli się zaniepokojonymi. Coś się gadać do nich zdawało, gniewnie, wściekle, groźno; czasem wiatr śmiał się szydersko, to dyszał pośpiesznie, jakby zmęczony, to uciekając, wzdychał... i niby konał, by po chwili wrócić i wstrząsać znów dachem gospody.
Na starym Aaronie zajętym rachunkami i myślącym o czém inném, ta muzyka żywiołów czyniła chwilami wrażenie cale nie przyjemne... Gładził brodę, wydymał usta i szeptał coś po cichu, jakby jakie zaklęcia. Dwa razy podszedł do okien, i ręką się zasłoniwszy od światła, starał przejrzéć, co się tam działo na dworze, i za każdą razą wracał zwolna do pieca zadumany. Na kominie przy nim, u rozłożonego ognia jeść gotowała sługa... starając się ogień zabezpieczyć od wichru, który wpadał szerokim kominem i ogień z dymem niósł na izbę.
W izbie nie było nikogo więcéj, oprócz staréj żebraczki, która, pokornie wszedłszy, nawet z pleców nie zdejmując węzełków, na ławie przysiadła i na kiju się oparłszy, w cieplejszéj nieco atmosferze, snem zmorzona, drzémała...
Nie śmiała ona odejść daleko od proga, zajęła róg ławy tylko... Miała na sobie szarą siermięgę łataną, na nogach kurpie, na twarzy zczerniałą chustę, która jéj czoło osłaniała, a na plecach kobiałkę i sakwy, sznurami do ramion przymocowane. Nikt do niéj nie zagadał, gdy weszła, i ona do nikogo... Stary Aaron popatrzał tylko... umieściła się w kątku... nie żądając nic, oprócz spoczynku.
Burza wzmagała się ku nocy... mrok wieczora zmieniał się w ciemności, które niebo osłonione chmurami powiększało... na gościńcu było pusto, a w gospodzie coraz smutniéj. Aaron miał się na rogu stołu w piérwszéj izbie zabierać do modlitwy wieczornéj, wedle zwyczaju, bo był człowiekiem religijnym i pobożnym — książkę już był wyniósł z szafeczki w drugiéj izbie do ściany przybitéj, która całą jego talmudyczną bibliotekę mieściła... gdy, zdało mu się, że coś zatętniało na dworze, nastawił ucha... przypuszczał bowiem prędzéj złudzenie, niż możliwość, by ktoś tak późno i w taką porę do jego karczmy zakołatał...
W tém rżenie konia wywiodło go z wątpliwości... Książkę położył na stole, i z ciekawością zdawał się oczekiwać, jakiego mu to gościa wiatr przypędzi.
Stara żebraczka, siedząca u drzwi, zbudzona z drzémki, podniosła téż głowę i spojrzała ku wchodowi — kogo Pan Bóg przyniesie. Blask od ogniska padł na jéj twarz na pół osłonioną i zarysował wychudłe lice, pomarszczoną skórą okryte, mimo wieku regularnych jeszcze i niemal pięknych kształtów. Coś szlachetnego biło z téj twarzy, wyrazem nie znękania i wyczerpania, ale gorączką i rozdraźnieniem... Spostrzegłszy, że odkryła ruchem tym twarz, wprzódy zasłoniętą, pociągnęła chustę gwałtownie, i spuściła głowę.
Za drzwiami słychać było uderzenia ręki, która szukała klamki, by je otworzyć. Po chwili gwałtownie popchnięte przy pomocy wiatru rozwarły się ze stukiem, i mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dziwnie odziany, schylając głowę, wsunął się do gospody... Tuż za nim widać było dwóch innych, idących w ślad, ale łatwo było poznać, że ten, co przodował — miał do tego prawo.
Aaron, znający wszystkich w sąsiedztwie i okolicy, odrazu poznał, że podróżny był zdaleka. Niezwyczajne téż miał na sobie ubranie, choć naówczas strój był bardzo rozmaity i dowolny.
Barczysty, silny, rozrosły, jak dąb, z głową szpakowaciejącym włosem okrytą i kołpakiem futrzanym odzianą; oblicze miał opalone, czarne, w niém oczy czarniejsze jeszcze, a broda rozczochrana, bujna, szeroka, spodu twarzy dojrzéć nie dozwalała. Miał na sobie tułubek z czarnych baranków, pokryty jedwabną materyą, podpasany włóczkowym cienkim pasem, który kilkakroć był obwinięty i na węzeł z przodu związany. Szerokie szarawary czerwone zwieszały się buchasto na buty czarne, podróżne, do kolan sięgające. Rapcie, które się kryły pod pasem, trzymały szablę krzywą tureckę, podniesioną do góry i błyszczącą bogatą oprawą.
Dwaj idący za nim w kożuszkach krótkich, w czapkach baranich, w pasach czarnych, niby dworzanie, niby słudzy, jeden z czekanem w ręku, drugi z pistoletem na sznurze u boku, oba z szablami w pochwach stalowych — zdali się gotowi na