Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No19 page291.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wprowadzić go do najlepszéj swéj izby, co najprędzéj posadzić, bo się ledwie trzymał na nogach.
Aż do progu przysunęła się za nimi Hanna, z rękoma złożonemi idąc, jak do modlitwy; lecz żyd przed nią zamknął drzwi i zgromiwszy, iść precz kazał.
Wsparty na wychudłéj ręce siedział Śniehota długo milczący. Aaron stał przed nim, nie śmiejąc go ani badać — ani wyzywać do rozmowy. Przybycie gamo, nędza mówiły najlepiéj, co się z nim dziać musiało.
Dopiéro po długiem wyczekiwaniu, otworzyły się usta zbladłe staremu i szepnął:
— Przyszedłem tu zdechnąć...
Aaron nie umiał na to odpowiedziéć.
— Rozwadów zatradowali — spytał — kto tam siedzi?
— Serebrnicki.
— A ta... ta? — zapytał stary.
Domyślił się żyd, iż o żonę chodziło.
— Jéjmość w miasteczku.
Po tych kilku wyrazach wyrzeczonych z trudnością, nastąpiło milczenie.
— Żyje proboszcz? — spytał Śniehota.
Zapytanie wydało się trochę dziwne Aaronowi...
— Zdrów i żyje ks. Oderanowski.
— Masz konia? — odezwał się stary — zawieź mnie do niego. Jest szpital przy kościołku — będę bliżéj cmentarza.
Wszystko to, co mówił w ustach popędliwego, gwałtownego Śniehoty, wydawało się Aaronowi tak dziwném, że stał niemal osłupiały.
— Niech pan tu odpocznie — ja siana przynieść każę — noc już... pan coś słaby... gdzie się wlec — to mila.
— Po dniu mnie wieść! ja nie chcę, — zawołał Śniehota — po dniu, ja nie mogę.
Zrozumiał to żyd, i odstąpił zaraz, aby wydać rozkaz zaprzęgania, żonie szepnąwszy, aby cokolwiek do jedzenia podała — ale jedzenie i napój Śniehota odtrącił, wody zażądał. Żydówki się kręciły wszystkie przestraszone, nie mogąc pozbyć i minąć żebraczki, która uparcie w progu stała. Aaron ją napróżno odprowadzał, wracała natychmiast.
Tymczasem zaprzęgano i wyścielano wóz w szopie. Śniehota parę razy głowę podniósł i słabym głosem zapytał o konie. Przypadł do niego Aaron wreście i ująwszy pod rękę, prowadził do wozu, żonie nakazawszy wprzódy, aby żebraczkę z drogi sprzątnęła. Hanna wypchnięta została do szopy, stanęła przy wozie, tak że gdy Śniehotę do niego przyprowadzono, znalazła się tuż oko w oko...
Stary na nią popatrzał obojętnie, podniósł oszarpaną połę opończy i pokazał jéj.
— Rada jesteś — ubrali mnie w łachmany...
Hanna oczyma wielkiemi popatrzała nań, ciekły z nich łzy ciche — szepnęła tylko — Bóg! Bóg! Jedź z Bogiem.
Wsadzono starego na wóz, na którym się zaraz osłaniając opończą, położył. Aaron nie chciał go tak puścić samego i usiadł w nogach, fura powlokła się zwolna piasczystą drogą ku Bereźnicy.
Już się na dzień zbierało, gdy się dobili do miasteczka i stanęli u wrót plebanji, otwartych nawet w nocy. Ks. Oderanowski, który przed godziną wrócił od chorego z Rudek, odmawiał przy świécy pacierze ranne, wyjrzał oknem i wyszedł na ganek.
Na furze Śniehota spał snem twardym. Aaron w kilku słowach opowiedział po cichu, kogo mu przywiózł; złożył ręce ks. Oderanowski i przystąpił do wozu, ale budzić uśpionego litość brała. Stanęli nad nim i czekali.
Dzień już był biały, gdy stary oczy otworzył i nad sobą ujrzał staruszka. W świetle ranném, przerażającą wydawała się twarz wychudzona, policzki zapadłe, oczy zgasłe, usta spalone biédnego człowieka, który w drodze pieszéj, o głodzie niemal odbytéj, ostatki sił wyczerpał. O swéj téż mocy nie mógł się teraz ani z wozu dźwignąć, ani wejść na plebaniją.
Proboszcz nie mówił słowa; wniesiono go pod ręce do łóżka wprost i legł na niém, nie pytając, co z nim robią. Nie nalegał ks. Oderanowski o tłumaczenie żadne — czekał. Dano mu jeść, spać, odpoczywać. Gdy wieczorem proboszcz wszedł, chory już siedział na łóżku i oczy wlepiwszy w podłogę — dyszał. Podniósł je na gospodarza.
— A że ja jeszcze żyje! — odezwał się zwolna — myślałem, że gdzie nad drogą pod drzewem padłszy, zdechnę. Wiécie, co się ze mną działo?
— Nie — tylko, żeście chorzy byli — rzekł ksiądz.
— Chory?... a no? żona i gach wpakowali mnie do szpitala waryatów!! Nie łatwo się z niego było wyrwać. Mógłżem plamić stare imię nasze? musiałem milczéć. Puścili mnie w ostatku. — Cóż było, żebrać? wstyd — kraść? nie umiem, rozbijać — siły nie miałem; takem się wlókł o dziadowskim chlebie. Po co? aby choć tu kości złożyć. Żonie i gachowi nie dam rady. Ha, no — umrę. Ksiądz mnie darmo pochowa, skończy się wszystko.
Proboszcz milczał.