Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No19 page290.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XIII.

Aaron siedział w pierwszéj izbie karczemnéj, w śmiertelnéj koszuli i całym urzędowym przyborze do modlitwy, nad wielką księgą szeroko otwartą. Nikogo dnia tego pod wieczór w Babie nie było, tylko u drzwi odpoczywała drzémiąc, zakwefiowana stara żebraczka. Wieczór cichy był i spokojny. Przez szyby okien przeglądało od zachodu krwawo zabarwione niebo; w poblizkiém błotku modlitwę swą wieczorną krzykliwie odprawiały żaby, a niekiedy ozwało się górą przelatujące ptactwo, dążąc do gniazd na noclegi. — Drzewa szumiące niekiedy, stały teraz cicho, jakby zdrzémane po dniu gorącym — nie ruszyła się żadna gałązka.
Przed Aaronem paliły się dwie świéczki cienkie, leżące krzywo w mosiężnych lichtarzach. Z alkierza dolatywały głosy kobiét i dzieci.
Parę wozów, znać z blizkich wiosek zaskrzypiało na gościńcu i nie wstępując do gospody, daléj się powlokło. Na podwórzu był mrok, który zaledwie o kilkanaście kroków rozpoznać coś dawał. Aaron kończył już swe psalmy i powoli rozdziewał się z ubioru, składając go starannie; — oczy jego obiegały całą gospodę, pustą, padły na żebraczkę obojętnie, potém na kręcącą się sługę — ale myśl musiała być gdzieindziéj. Stary izraelita smutny był i roztargniony, nie ukołysała go nawet pobożna modlitwa.
Miał już gasić świéce niepotrzebne, gdy skrzypnęły drzwi, otwarły się zwolna, ale nikt nie wszedł niémi. Aaron popatrzał nieco niecierpliwy. Stał ktoś za niemi, jakby wnijść nie śmiejąc. Zrazu czekał gospodarz, potém ruszył się zobaczyć: kto zaglądał do gospody; lecz właśnie do progu przystępował, gdy jakaś postać stojąca tuż, cofnęła się daléj.
Żyd, który się nie obawiał nikogo, a ciekawym był, wyjrzał za drzwi i nie mogąc nic zobaczyć, postąpił krok daléj. U słupa stał człowiek oparty, z głową spuszczoną.
Aaron zbliżył się tuż, przysunął głowę i krzyknął...
— Ts! — dało się słyszéć słabym głosem. Na twarzy i w ruchach arendarza widać było przestrach wielki.
— To nie może być! — zawołał sam do siebie.
Przybyły go za rękę wziął.
— Nie chcę, — rzekł — żeby mnie widzieli!
— W karczmie żywéj duszy niéma! — szepnął Aaron, zapomniawszy o żebraczce. Stojący u słupa mężczyzna, ruszył się, ale zachwiał, żyd ujął go pod ramię i zwolna powiódł ku izbie. Właśnie wchodzili na próg, gdy na ławie siedząca żebraczka obróciła głowę, podniosła ręce, plasnęła w nie i zawołała głosem dzikim:
— Pohybel!!
Usłyszawszy ten głos, — wchodzący rzucił się przerażony i rękoma oczy zasłonił. Gdyby nie Aaron padł by może, bo chwiał się na nogach. Żebraczka zaszła się naprzód jakby śmiechem jakimś jękliwym, ale głos jéj uwiązł w gardle i urwał się nagle.
Żyd tymczasem, szepcząc coś ciągle do przybyłego, gwałtem niemal ciągnął go do alkierza, zdala na żonę i wnuki dając znaki rękoma, aby pracz ustąpili.
Szli tak, a raczéj się wlekli do drugiéj izby, gdy Hanna Hajdukówna wstała z miejsca i poczęła sunąć się za nimi.
Aaron nie miał ani czasu, ani przytomności, ażeby ją powstrzymać. Przejęty był cały losem człowieka, którego znalazł pod swym progiem. Był to dziedzic Rozwadowa, pan Jan Śniehota...
Żyd, jak wszyscy, o losie jego nie wiedział, oprócz że chorym pozostał w Warszawie... domyślano się jego śmierci... przywlókł się pieszo, w istocie osłabły, zmieniony, straszny, z brodą zarosłą, z włosami rozczochranemi, w odzieży zniszczonéj.
Litość brała, patrząc na niego, żyd téż nie wahał się, żonę i wnuki do kąta zapędziwszy,