Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No17 page259.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nawykły do podobnych wypadków braciszek, natychmiast posłał po księdza, który w téj chwili pośpiesznie nadbiegł, — niespokojnie dopytując: o co by chodziło.
— Przywiozłem z sobą obłąkanego, — rzekł Serebrnicki — dawno już dawał znaki pomięszania, ale dziś w nocy porwał się do żony, ledwieśmy zdołali go związać.
— Gdzież jest?
— Tu w powozie, u furty.
Natychmiat przełożony i dwóch powołanych braci zeszli ze światłem do fiakra, w którym blady, z gębą zawiązaną leżał pół żywy Śniehota.
— Ma wizye, przywiduje mu się niewiedziéć co! wykrzykuje na żonę, na swych najbliższych, obwinia, rzuca się. Leżał już w łóżku, gdy go to napadło; paroxyzm ten gwałtownie nastąpił, w nocy, — mówił adwokat.
— To bywa bardzo często, — odparł przełożony — ale naprzód trzeba go znieść do infirmeryi.
Przybyły, bardzo dobrze odgrywając rolę człowieka przejętego, wzruszonego, śpieszącego dla uspokojenia pozostałéj familii — z namysłu zapomniawszy księdzu dać bliższe szczegóły o chorym, wcisnął mu dziesięć dukatów na pierwsze potrzeby — a sam jak najspieszniéj siadł do powozu i — zniknął. Bonifratrowie opatrzyli się za późno, że się nie rozpytali dobrze, byli jednak najpewniejsi, iż nazajutrz się zgłosi rodzina nieszczęśliwego.
Serebrnicki natychmiast powrócił do mieszkania Śniehotowéj, która siedziała gniewna i poruszona, nie wiedząc co z sobą daléj czynić.
— Tymczasowo — rzekł od progu — zamknąłem go u bonifratrów. Nim się rzeczy wyjaśnią, nim go uwolnią, — bo i to być może — nie mamy co robić, pani moja — kazać pakować natychmiast, i jechać; pani do matki, ja do Rozwadowa...
W istocie, był to jedyny sposób wybrnięcia z katastrofy niespodziewanéj, którą Serebrnicki po namyśle, gotów był uważać za prawie szczęśliwą.
— Niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło, — szepnął nadąsanéj pani — pozbyliśmy się starego... Niech sobie radę daje. Nic dziwnego, że gdy mnie z kijem napad! — przyjaciela i doradzcę prawnego, musiałem go zamknąć do czubków.
Ludzie Rozwadowieccy zrazu stawali oporem, wahali się z posłuszeństwém nie bardzo im miłéj pani, — lecz Serebrnicki energicznie fukać zaczął i rozkazywać tak, że nawykli do biernego posłuszeństwa — ulegli wreszcie.
Nad ranem pocztowe konie sprowadzone wiozły wyładowany powóz, w którym siedziała, zmęczonych nieco rysów twarzy Domka, i zuchwale poświstujący prawnik.
W szpitalu, gdy na górę wniesiono Śniehotę i rozwiązano mu usta, mało w nim było ducha. Oczyma obracał, ale z piersi nie rychło mógł dobyć głosu. Miał czas, gdy się nad nim znęcano rozważyć, iż passya i gniew na nic się tu nie przydadzą, a obłąkanie potwierdzić mogą. Jakiś rodzaj rozpaczliwéj apatyi go opanował.
Księża, którzy byli uprzedzeni, że im przywieziono furyata — nie mogli się oddziwić jego uspokojeniu. Jednakże przez ostrożność mu ani rąk, ani nóg jeszcze nie rozwiązano. Oswojony z waryatami różnego rodzaju braciszek, usiadł naprzód badać chorego. Śniehota przychodził do siebie. Oczy wprawdzie dziko patrzały, ale ich wzrok nie zapowiadał gwałtownego szału. Czekano, aby się odezwał chory.
— Wody! — rzekł głosem słabym.
Dano mu jéj, do ust przyłożywszy szklankę i podniósłszy głowę. Przełożony siedział opodal nieco.
— Mój ojcze — ozwał się Śniehota — to infamija — ja — ja wcale waryatem nie jestem i nie byłem; to ci podli, nikczemni...
— Tak, tak, — zawołał przełożony — uspokój się, kochany panie, my to wiémy. Chory jesteś; u nas tu wszystkie choroby leczą, a gwałtownych środków używa się tylko w razach gwałtownych; trzeba być posłusznym, i nie buntować się. Dopust Boży.
Śniehota zamilczał trochę.
— Mój ojcze, — odezwał się powtórnie do przełożonego — prosiłbym, abyście mi dozwolili z sobą pomówić sam na sam.
Nie było w tém żadnego niebezpieczeństwa, starszy kazał się braciszkom oddalić i być na zawołanie. Gdy odeszli, stary począł opowiadać spokojnie całą historyą swoją, żony i ostatni wypadek, który katastrofę sprowadził.
Jakkolwiek wszystko to się wiązało dosyć dobrze, a w mowie nie było pomięszania śladów — ksiądz, któremu się trafiało widywać chorych długo bardzo przytomnych, dopóki paroxyzm ich nie napadł — nie wiedział, co o tém sądzić. Nie przypuszczał nadużycia nawet. Gwałtowny charakter Śniehoty, wśród tego opowiadania, któremu starał się nadać cechę spokojną, wybuchnął parę razy. Wzruszenie sprowadziło rodzaj gorączki, wspomnienie brata, wypadków dawnych życia — niechęć ku ludziom kilkakroć go poruszyły silniéj. W wyrazach zabrakło