Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No17 page258.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Śniehocie zdawało się na chwilę, że życie jego jest w niebezpieczeństwie. Serebrnicki okiem krwawém poglądał na niego... żona by pewno nie broniła, bezsilny, skrępowany, był na ich łasce... Dosyć było, ażeby silny chłop, który stał nad nim, palcami ucisnął mu gardło... Zimny pot wystąpił na skronie człowieka, który nigdy tak blizko nie zajrzał śmierci w oczy...
Życie ubiegłe na myśl mu przyszłe... wszystko, co drudzy z nim cierpieli, co jemu dojmowało... Zemsta Boża zwieszoną była nad głową jego...
— Ta chusta go może udawić! — szepnął Serebrnicki.
Domka ramionami ruszyła...
— A, co mi tam! niech się dusi! — rzekła obojętnie...
Prawnik chodził po izbie, to stawał i patrzał na Śniehotę, którego twarz przybrała trupią bladość.
— Żyje jeszcze, — odezwał się.
— Co począć? — bezmyślnie powtarzała kobieta.
W tém Serebrnicki, jakby się ocknął — zawołał:
— Co? tu niema co robić? jedna rzecz została... Pójdę do Bonifratrów, niech go wezmą. Zapłacę, powiem im, że furiozny, aby go nie rozwiązywali i nie słuchali, co bredzi, — pani potwierdzisz...
— A! co waryat, to waryat! — uderzając w ręce, zawtórowała kobiéta — to ze wszystkiego najlepiéj. Niech go zamkną... Ja go znam, on się własną żółcią i złością zatruje... Jedź do bonifratrów...
W tém zawahała się. — Ale ja z nim nie zostanę sama! — dodała — może się rozwiązać, jabym życia nie była pewna.
Serebrnicki przystąpił do bożka i jak kłodą martwą poruszywszy obezwładnionego Śniehotę, umocował ręcznikiem związane ręce, aż zsiniały, popróbował nóg i chusty na twarzy.
— Niema się czego obawiać — rzekł.
— To co — ja z nim nie zostanę... a nuż broń Boże... skończy... ja się trupów boję...
— Sługa się téż nie sprawi! — zawołał doradzca — ale proszę zawołać go... poradzimy coś na to...
Jéjmość zbiegła zaraz po służących, lamentując na wschodach, iż pan zwaryował, i że z nożem się rzucał do ludzi. Rozbudzeni wpadli na górę...
— Ruszać po powóz — zakrzyknął Serebrnicki... zawieziemy go do szpitala...
Stali słudzy nieruchomi, lecz pani rozkaz powtórzyła, — jeden z nich ośmielił się iść wreszcie i fiakra sprowadzić... Serebrnicki był zimny i przytomny, jakby nic — sam ujął Śniehotę pod ręce, słudze go kazał ująć za nogi i tak zaniesiono go do powozu. Sam siadł przy nim i rozkazał jechać do bonifratrów.
Godzina była późna — ulice puste, Śniehota na pół omdlały z gębą związaną; mogli więc nie obudzając uwagi niczyjéj, dostać się do furty. Tu Serebrnicki pospiesznie dzwonić zaczął...
W onych czasach nie było kontroli dzisiejszéj, ani obowiązku świadectwa prawnego dla zamknięcia człowieka za kraty. Nie przypuszczała społeczność chrześciańska, ażeby rodzina, blizcy, dopuścić się mogli nadużycia tak straszliwego, jakiém było uwięzienie samowolne zdrowego na umyśle człowieka.
Gdy prawnik zadzwonił u furty, wypadł natychmiast czuwający braciszek. Serebrnicki twarz przybrał pomieszaną i strapioną.
— Na miłość Bożą, — zawołał — prowadźcie mnie do przełożonego. Przywiozłem z sobą niebezpiecznego waryata, który o mało nie stał się wielkiego nieszczęścia przyczyną. Trzeba go zamknąć...