Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No15 page226.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wiosna już na dobre się rozpoczynała, na połowie domu pustéj, dach pobijano na nowo, i krokwie musiano téż w wielu miejscach odmieniać — gdy Ozorowicz raz z południa się przywlókł do Pobereża.
Pana Andrzeja nie było we dworze, opatrywał stado, miał więc czas, ciekawy zawsze prawnik, rozmówić się z cieślami i murarzami, nim gospodarz nadszedł; zobaczył kominki nowe przywiezione kędyś aż z krakowskiego, nagotowane kafle do pieców; stolarszczyznę, około któréj z Kolbuszowéj sprowadzeni pracowali majstrowie i powtarzał po cichu:
— Po pańsku! po pańsku!
Zaimponowało mu to. — Czy się żenić myśli, czy co? po co mu taki dom?...
Ta myśl o ożenieniu, swatowstwie i porękawiczném ewentualném, gdyby on mógł pośredniczyć, zdała mu się nader szczęśliwą. Zaczął nawet chodzić po głowie, czy panny na prędce nie znajdzie, — lecz w tém właśnie nadszedł pan Andrzéj.
— Jak się asindziéj masz?
— Zdrów do usług pańskich.
— Co słychać?
— Po staremu. Jedne tylko wiozę nowinę, pan Jan nam ucieka...
— A dokąd?
— Żona go sup specie jego choroby wiezie do doktorów, do Warszawy... prawdę mówiąc — dodał dowcipny Ozorowicz — jemu, jak jemu, ale jéjmości doktor potrzebny, bo z takim mężem niedołęgą...
— Daj pokój, przerwał Andrzéj, Jan młodszy o rok odemnie.
— A o dziesięć wygląda starszym, tak mi Boże dopomóż — dodał Ozorowicz. Co metryka pomoże, kiedy kości lamią!
— Więc wyjeżdżają? — zapytał gospodarz.
— Aaron zaręcza, że już wszelkie do podróży przygotowania poczynione... Zębowska, którą zostawują na Myzie, słyszę zła, na córkę i zięcia niewypowiedzianie, bo się jéj téż chciało do Warszawy, i w domu zięciowskim rej wodzić.
— Dajmy temu pokój — przerwał surowo pan Andrzéj — co nam do tego...
— Zapewne! zapewne — potwierdził prawnik — lecz, zawsze to rzecz ciekawa... co, gdzie i jak bliźni robią. Na podróż, mości dobrodzieju, w sekrecie na lichwę wysoką wzięto pieniędzy... Co to daléj będzie? bo długi, jak choroba; czas jakiś w ciele siedzi, potém wyrzuci na wierzch, owrzodzi, skanceruje i — dobije...
— Niech że Bóg broni, — rzekł Andrzéj.
Ozorowicz spojrzał zdziwiony.
— Albo téż to acan dobrodziéj, nieprzyjaciela swego tak bardzoby żałował? — zapytał.
— Nie zapominajcie, że ten nieprzyjaciel jest mi bratem — odezwał się Andrzéj, że choć on mi wrogiem, ja dlań nim nie jestem...
Rozśmiał się adwokat.
— Dobrze to mówić tak i generozyą świecić — rzekł — ale człek ma krew.
— Która, jak widzicie — ostyga! — dodał gospodarz. Dziś mi go żal tylko, urazy nie mam.
— A tam by w Rozwadowie jegomości w łyżce wody utopili, — mówił Ozorowicz — wiem, napewno. On sam, jéjmość, godna połowica... Zębowska téż. Zazdroszczą waszmości stada, domu, dostatku... wszystkiego.
Andrzéj ramionami ruszył, usiłując odwrócić rozmowę.
— A jakże tam pan Jan z żoną? — zagadnął.
Mirabilis bombarda Dei! — zawołał Ozorowicz... jak mówił... ale nie wiem kto... Jéjmość istotnie jest Mirabilissima... Rzucało się to, pluło, zdragało, nie chciało iść za starego, a jak poszła, od pierwszéj niemal chwili — siadła mu na kark i wio hot! ten utrapiony Jan... którego ludzie