Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No13 page195.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

izby dzielący, stanęła i zaczęła rozpatrywać w Śniehotowéj, od stóp do głów ją oczyma mierząc.
Odwróciła się na szelest Zębowska i obruszona zawołała:
— A nie pójdziesz precz! co to znaczy?! A ty tu czego?! Stać na dworze, kiedyś przyszła za jałmużną...
— Nie krzycz-no, jéjmościuniu, — spokojnie odpowiedziała żebraczka — ja tu nie za jałmużną przyszła, ale was zobaczyć... Jam tutejsza! Ja tu znam wszystkie kąty, bom ja tu bywała, o! o!..
Zaczęła się śmiać dziwnie, kobiéty spojrzały po sobie.
— Chciałam was tu pozdrowić — mówiła daléj, — ta i powinszować młodéj jéjmości, bo to niema, jak pójść za starego!... Nasz pan — dobry człek, tylko niecierpliwy... Ja jego dobrze znam, nim się jeszcze ożenił, jak chłopcem był. Wówczas ja byłam młoda i ładna, choć nie tak, jak jéjmość, a no niczego, kiedy panicze się aż o mnie mało nie pozabijali... — A no — tak! jak Bóg miły... Ten, którego ja lubiłam, poszedł w świat, a ten, com go niecierpiała, temum musiała służyć, bo siekli i bili, i morzyli głodem... Niech-że się zaprze tego, wydał mnie potém za mąż. Tać nie czyj, tylko jego syn, Matwiéj...
I rozśmiała się znowu.
— At! co to tam dziwnego! po dworach nie takie rzeczy się dzieją... Późniéj się pan téż ożenił, jak mnie się pozbył; dobrą żonę miał piérwszą, co po tém? taka była dobra, że mu się dała zamęczyć; ta i dzieci pomarły. Druga była rozumniejsza... a no się zagryzła z nudy, bo ją za próg nie puszczał. Z téj było troje, niebożątek... ale to pan Bóg wiedział, dla czego wziął do swéj chwały...
Takie to dzieje — jéjmościuniu, takie! A teraz wy tu przyszli królować na tych mogiłkach... Czemu nie?? tylko go ostro weźcie w ręce, a zapłaćcie mu i za mnie, i za brata, i za dwie żony, i za ojca! Toć to musi być, że was pan Bóg na to przeznaczył, a nie na taką biédę, jak nas.
Ja umyślnie się tu przywlokłam, póki jego niéma, aby wam powinszować i radę dać... żebyście byli szczęśliwi. Albo się to on nie dosyć najadł ludzi, przecie czas, aby jego zjedli. Cha! cha!...
Oniemiałe kobiéty słuchały, same nie wiedząc, co począć. Domka bladła i czerwieniała, Zębowska łamała ręce, a żebraczka, widząc to, wcale się nie poruszała i ciągnęła daléj najspokojniéj w świecie, oparłszy się plecami o ścianę:
— Stary gach! stary gach! — ciągnęła daléj, przypatrując się Domce, — wybrał sobie smaczny kąsek! Ma gust pan Śniehota... No — jaka tam ja była, nie wiem, ludzie mówili niczego... Druga żonka, co ja plotę — piérwsza, boć to ja się tak nie nazywałam — toć piérwsza też była piękna, a oczki miała takie, co się płakać zdawały, choć się śmiała, drobne to było i wątłe. I zwiędła téż prędko. Druga krzepka i silna, dorodna, z nim wyschła na szczapę. Z wami tego nie będzie, teraz czas jemu schnąć, jęczéć i patrzéć, jak wy będziecie rozkwitać — i ginąć, ta mrzéć jemu...
Ręką poprawiła chustkę, spojrzała z uśmiechem na Domkę, ukłoniła się, podniosła wlokące łachmany i zwróciwszy znowu ku drzwiom szklannym, wyszła niemi powoli, zamykając je silnie za sobą.
Córka spojrzała na matkę i padła na krzesło.
Nieme były obie — płakały.
— Na Boga — ja nie chcę, ja nie mogę tu pozostać, ani znać tego człowieka, ani z nim żyć — jedźmy nazad do Myzy, uciekajmy! Ten ślub nie ważny — ja go nie chce! — krzyknęła Domka po oddaleniu się żebraczki. Matka szybko łzy otarła.
— Cicho byś była — odezwała się — no, cóż tak osobliwszego w tém wszystkiem, że miał dwie żony, o czém przecie wiedziałaś? A co ta głupia baba plotła, cóż to tam tak strasznego znowu? Teraz, kiedy się już tyle nacierpiało, tracić całą korzyść z tego, gdzie rozum? Człek stary, chory, apoplexyą już raz miał. Dalipan, myślałam, że będziesz miała więcéj rozumu! Z nim długo żyć nie będziesz, albo i cale nie. Rumiankiem go poić, nie takie to straszne, póki testamentu nie napisze...
Ramionami ruszywszy Zębowska, chustką się obwinęła i siadła.
— To, z czego by się cieszyć trzeba, ciebie dopiero do desperacyi doprowadza!
Tém rozumowaniem, nie mającém wielkiego ciągu, ale pojętném dla Domki, matka jéj zamknęła usta. Po namyśle, jeszcze Zębowska, patrząc w komin, dodała:
— Albo to ja nie wiem. Słyszałam, jak doktor z Warszawy sprowadzony, mówił, o starym księciu, raz apoplexya to jeszcze nic, — drugi raz, już jakby na podzwonne dali; a za trzecim, posyłaj po trumnę... Jemu nie długo, a przecież na Rozwadowie ci lepiéj będzie, niż na téj Myzie, jak figa; trzy chłopy i dziesięć morgów w rękę. Tfu!
— A jakież ja mieć będę prawo do Rozwadowa?
— Zostaw to mnie — odezwała się żywo Zębowska. Także by téż warto było iść za po-