Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No10 page147.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A że ze wsi do dworku się przenosząc, choć wiele rzeczy nowemu dziedzicowi sprzedał, zawsze nie łatwo się było pomieścić, sprzedawało się ciągle powoli za bezcen, co ciążyło. Tym sposobem grosz nowy coraz przypływał... Miasteczko nastręczało wiele sposobności do wesołego spędzenia czasu, i choć pani Piętkowa stękała i płakała, on sam nigdy tak szczęśliwym nie był... Urzędnicy, dzierżawcy z okolicy, drobna szlachta, niemal co dzień zjawiali się w miasteczku; Piętka był nad wyraz gościnny, zapraszał do siebie, ugaszczał, karty występowały na stół, bawiono się po całych dniach, niekiedy po nocach całych... a biédna sekutnica płakała... Mąż to ją zahuczał, to ją wycałował, to jéj nie słuchał, a swoje robił, a życie to tak mu smakowało, że podróż do Warszawy zaczynała być wątpliwą, a strata ostatniego funduszu aż nadto pewną.
— Dziś żyjem, jutro gnijem! powtarzało się niemal codzień, bo pan Jeremi za zasadę miał — przypominać marność rzeczy ludzkich, naśladował Rzymian, było to jego — Carpediem...
Napadała go chwilami skrucha ogromna, zaczynał żałować, przepraszać, zbierał się do pakunku, lecz znużony wprędce, wychodził do miasteczka po ćwieczki i sznurki, a wracał z kilką wesołymi przyjaciółmi... Gdy żona mu przypominała obietnice i zaklęcia — poprzysięgał, że to być miało raz ostatni... Jednego dnia zimowego, właśnie dobrane towarzystwo znajdowało się we dworku i zapamiętale grano w elbecwelbe — popijając czémś kwaśném, co żyd nazywał winem, gdy w sieni posłyszeli goszczący ocieranie nóg, chrząkanie, pytanie, a po chwili wszedł do izby przezacny, kochany Pohoryło...
W okolicy poczciwego Pohoryłę, znali wszyscy i wszyscy się w nim kochali. Był najsłodszy w świecie człowiek. Nigdy nikogo i nic nie potępił, kochał hurtem cały świat... godził wszystkich, śmiał się, jadł, pił, ściskał i bawił niezmiernie. Nikt u niego nigdy chmurki na czole nie widział. Już spojrzéć nań była prawdziwa satysfakcya. Twarz miał księżycową, ale nie tego bladego upiora, co o północy błądzi po niebiosach; raczéj wieczornego wesołego koleżki, co wychodząc na horyzont, jakby z łaźni, czerwony, ogromny, zdaje się światu uśmiechać, dając mu — dobry wieczór. W środku siedział nosek, jak duży orzech włoski, a nizko, het, het pod nim usta obywatelskie, szerokie, rozwarte, z zębami białemi, stworzone do pożywania darów Bożych nie półgębkiem. — Usta te śmiały się nawet, gdy spał, a zęby, mimo lat czterdziestu kilku, gryzły orzechy, jakby jadły kaszę. Łysinę miał dorodną, gładką, wypolerowaną, świecącą, aż się w nią chciało go pocałować. Ile razy liczono czterdziestu łysych dla rozbicia mrozu, Pohoryło był zawsze na pamięci i na rejestrze najpierwszym... Rozumie się, iż taka głowa nie mogła siedziéć tylko na przysadzistéj postaci, szerokoramiennéj, niemal kwadratowéj, stojącéj na grubych nogach, krzywych nieco, czasem, niestety, nabrzękłych, ale dobrze zbudowanych... Ręce téż miał zawsze, jakby nabrzmiałe... i pulchne do zbytku.
Jednym chórem, gdy się ukazał we drzwiach, krzyknęli wszyscy w uniesieniu — A! Pohoryło...
Był pewnym wszędzie takiego przyjęcia... witał więc na okół, ucierając wąsika cieńkiego i mrugając oczkami, które policzki tłuste ściskały niemiłosiernie.
— A! Pohoryło... a gospodarz dowścipny, przez skrócenie tylko — A! Ryło, a! Ryło! Zaczęto aż śpiewać na różne tony, na przyjęcie, basem i dyszkantem. Piętka, który miał passyą do wierszy, zaintonował:

Bodaj mu się szczęściło!
Przybył Pohoryło!

I nuż go ściskać.
Ponieważ niejaki pan Zawadzki z panem Sikorą grali właśnie zajmującą partyjkę elbecwelbe, i porzucić jéj nie mogli, Pohoryło przecisnąwszy się po za ich krzesłami, usiadł na kanapce, ocalonéj z Pobereża.
— Cóż tam słychać? zkąd jedziecie?
— Toć już wielką nowinę musicie wiedziéć! zawołał przybyły, trąc wąsy, — wróble o niéj na strzechach świergocą.
— Co zaś?
— A no! nie jadąc na teatrum, będziemy mieli bezpłatną tragedyą doma, — zawołał Pohoryło.
Elbecwelbiści grę wstrzymywali, patrząc na przybyłego z ciekawością. Co to nowina w małéj mieścinie, gdzie, gdy się dwóch żydków poczubi na rynku, tydzień o tém po dworkach rozprawiają.
— Co za tragedyą! — syczącym głosem odezwał się Sikora, który miał zwyczaj czuba do góry zacierać i usta, jakby do świstania miał zawsze ściągnięte, bo mu się śniło, że był ładny. Co za tragedyą?
— Jeszcze pyta... toć wiecie pewnie.
— Jakem żołnierz! — podchwycił Piętka — jak cię kocham, Ryło ty moje najdroższe — nie wiem nic...
— Żartujecie!
— Nie żartujem! — ozwali się razem Sikora, Zawadzki i Piętka — gadaj!