Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 157.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aby zabawiał natrętów, a pokazał, iż na zamku strachu wielkiego niema.
Lumpa żartami odpowiadał na krzyki.
— Klucze się od zamku gdzieś zatrzęsły, — wołał, — nie ma ich, probujcie palcem otworzyć.
Rzucano nań grudkami ziemi, znikał w jednem miejscu, biegł i gdzieindziej się pokazywał.
— Chce się wam zamku — mówił — łatwa rzecz się dostać do niego, pożyczcie skrzydeł od ptaków!
Zobaczywszy znajomego ziemianina pocałunek mu od ust posyłał, czapkę z kukawką podnosił i znikał.
Gniewali się niektórzy, że im błazna do rozmowy przysłano, u wrót coraz się bardziej burzyło, gdy Max Sas wyszedł w swym hełmie, na obuszku się opierając.
— Słuchaj niemcze! — krzyknął rękę w górę podnosząc, Drogomir wysłany od księcia. — My z wami w długie rozhowory wdawać się nie myślemy... Nie poddacie zamku? no, to wasze miasto dziś jeszcze podpalemy, na cztery rogi, a domostwa w popiół obrócim!
Chwila milczenia była.
— A co wam przyjdzie z tego? — odparł wójt zimno. — Kto życie stawi ten domu nie pożałuje.
Spalicie własne miasto, dacie tem znak, że siły nie macie.