Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 149.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu różnie szeptano, na Wawel się oglądając.
Powoli rozgospodarowywali się na nim niemcy ale skutecznie.
Max Sas, ludzi z zamku, których nie był pewien, aż do stróżów i czeladzi powypędzał[1] Na zamku zostali sami niemcy mieszczanie, mąka ich, krupy, beczki, skrzynie i węzełki. U wrót rozstawiono warty, na wały powciągano belki zębate, kamienie i co tylko ku obronie wymyśleć było można.
Jak się tam niemiecka mowa po dworcach tych rozpościerała teraz — jak tu wyglądało obco, smutno, gdyby po zdobyciu jakiem — nikt nie słyszał i nie widział, bo mieszczanie sami tu prawie pozostali.
Wszystko już było pogotowiu do obrony, gdy wieść gruchnęła, że książe Konrad ciągnie z rycerstwem polskiem. Zamknięto się najszczelniej na zamku, twarze nieco sposępniały. Max Sas chodził nieustannie po wałach a stukał obuchem.
Okrutny skwar Lipcowy dopiekał ściśniętym na Wawelu, ale tem lżej chodzić mogli odziani, a spać pod gołem niebem z wałów nie schodząc.

Gdy pierwsze oddziały rycerstwa z okrzykami do miasta i pod Wawel wtargnęły, wiedziały już przez szpiegów, że Leszek uszedł a niemcy zamku bronić mieli. Lekce ich sobie ważono. Położyli się przybywający nie tak obozem jak po pustych domostwach, bo tych dosyć mieli. Wieczorem

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.