Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 141.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Miłościwy panie — rzekł powolnie. — Nie wiem na co by się skarżyć mogli, bo ich strawa, odzież i płaca dochodziła w porze. Źli ludzie podmawiają. Uszło dużo... ostatniej nocy też zabrakło kilkunastu.
— Gdyby na zamek napadł nieprzyjaciel, było by się z kim mu opierać? — spytał Leszek obojętnie.
Krzyżan głową potrząsł,
— Trudno! — rzekł — ludzi mało, a i za tych co są, ręczyć bym nie chciał.
— Alboż to za wałami i ostrokołem z garścią przeciwko tysiącom się bronić i opierać nie można? — rzekł książe. — Mieszczanie przecie tatarom się w kościele S. Jędrzeja obronili i nie dali.
— Tatarom! — odparł Krzyżan. — Inna to rzecz z niemi. Tatar gdy sobie raz o mur nos stłucze, drugi raz już nie idzie nań... Tatarzy zamków nie biorą...
Zamilkł — Leszek patrzał nań bacznie i dumał. Żołnierz ciągnął dalej.
— Przyjdą tacy, co tu znają wszystkie wchody i wychody, tak dobrze jak my. Będą wiedzieć jak i kędy się podkradać, z której strony szturm przypuszczać... Nie podołamy im.
Gryfina widząc na ustach męża uśmiech, a obojętność w jego twarzy, łamała ręce i wskazywała go Ottonowi, jakby mówić chciała.