Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 050.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sam on zsiadłszy rzucił się na ziemię. Jeść nie chciał nic, wina podać kazał i bez pamięci gasił nim pragnienie.
Zaledwie konie wytchnęły, wołał już aby je podawano.
Kruk mu się chciał sprzeciwić, uderzył go obuszkiem:
— Na koń!!
Jak gdyby mu młodość powróciła, niezmęczony dosiadł drugiego wierzchowca i gnał dalej z tym pośpiechem co rano. Pędzili tak do samej nocy, aż w końcu koń pod ks. Pawłem, ciężkim i roztyłym, chwiać się zaczął i padł. Musiano stać w miejscu, gdzie ani wody ni schronienia nie było.
Lecz ks. Paweł z niczem się nie zwykł był rachować, nie słuchał nikogo, a gdy mu o przeszkodach jakich mówiono, klął i łajał. —
Czego chciał, stać się musiało.
Tym razem choćby jednego z ludzi z konia zsadził, żaden po takim drogi kawale nie poszedłby dalej nie odpocząwszy. — Biskupowi rozesłano wojłok pod drzewy, gdy burza, na którą się od dawna zbierało, a zdała się przechodzić bokiem, nagle z piorunami i straszną napadła ich ulewą.
Szałas z gałęzi, choć ludzie sklecili na prędce, lała przezeń nawałnica, jak przetakiem. Biskup nie zdawał się nic czuć ni widzieć.
Pioruny sinem światłem oblewały okolicę —