Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 3 037.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na drodze ku zamkowi wiodącej widać już było długo wyciągnięty szereg jezdnych, w uroczystym pochodzie postępujących ku wrotom...
Pobladł nieco książe Władysław, a pamiętny pobożności swojego rodu, ręką nieco drżącą przeżegnał się.
Widok z okna był wspaniały.
Jechali przodem konno dostojnicy krakowscy i sandomirscy, Kasztelanowie i Wojewoda, ludzie już osiwiali, ale krzepko się, mimo lat, trzymający; wszyscy we zbrojach, w hełmach, konie w oponach, miecze jasne u boków. Za niemi ziemiaństwo strojne i zbrojne, dalej dwory ich orężne. Jak okiem zajrzeć zwijało się to wężem po gościńcu, niby wojsko do boju ciągnące. Kilka tysięcy ludu wiedli z sobą.
Biskup z dumą spoglądał, było to dzieło jego.
Mimowoli usta zamruczały. Mówił sam do siebie.
— Chciałeś mnie wrzucić do więzienia!! Ja cię poślę na wygnanie! Do Węgier, do teścia, na łaskawy chleb, pobożny panie!
Śmiał się szydersko i dumnie, zwycięstwa był pewnym.
W tem, nim jeszcze ów orszak wspaniały do wrót się zbliżył, Biskup, który sam w drugiem oknie stał i oczy pasł tym widokiem — ujrzał w podwórzu pod sobą coś, co go raziło nagle — i strwożyło.