Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 156.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bojąc się podejrzeń towarzysza, wybiegł pospiesznie. Bawił i tak za długo.
Obu posłów przyjmował książe Leszek, lecz niezbyt wielką, do całej sprawy wiążąc wagę. Nie taił, że rad był pozbyć się więźnia, — choć spełnił Bolesława rozkazy.
Dzierżykraj zachował się wstrzemięźliwie, małomównie nie dając się wybadać ani księciu ni Walterowi. Kanonik napróżno usiłował czytać w jego twarzy — nie mógł odgadnąć co myślał.
Dawał do zrozumienia, iż z Biskupem już nie spodziewał się przyjść do zgody.
Nazajutrz rano wchodzący sługa dał znać ks. Pawłowi, iż krakowscy księża z powrotem się już wybierają. Zżymnął się mocno. Siedział właśnie u rannego stołu, i nieopatrznie cisnął ze złości nożem o podłogę.
Wkrótce potem zjawił się Dzierżykraj spokojny, chłodny, obojętnością swą człowieka takiego jak Biskup, mogący przyprowadzić do rozpaczy.
— Przychodzę W. Miłość pożegnać — odezwał się. — Bardzo mi boleśnie, że dobre moje chęci spełzły na niczem.
Ks. Paweł wrzący, mówić mu nie dał.
— Słuchaj ty! Mistrzu i doktorze praw, — zawołał. — Nie graj ze mną w żadną grę, bom ja nie kostera, nie gram, rąbię! Cierpliwości Bóg mi nie dał. Jestem tu więźniem, duszę się, chcę ztąd precz! Mów co mi Bolesław daje!!