Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oszalały ze strachu, tak, że się zdawał czatujących nań nie widzieć.
Werchaniec coś zmiarkowawszy po zwrocie oczów czy głowy, wysunął się dalej na prawo i stanął.
Biskup w miejscu stał wryty. Kozioł przeskoczywszy kłodę z podniesioną w górę głową, pyszny, silny, straszny swemi rogami rozłożystemi, wprost rzucił się na Werchańca. Podsunął się pod stojącego u drzewa tak blizko, że niemal otarł się o niego. Stary rzucił nań oszczepem — i chybił.
Pocisk świsnął w powietrzu i daleko zarył się w ziemię.
W mgnieniu oka, czwałem, jak oszalały Biskup najechał na stojącego Werchańca i w dzikiem roznamiętnieniu oszczep, który w ręku trzymał, do piersi mu cisnął.
Rozgniewaną dłonią rzucony pocisk — przeszył na wylot nieszczęśliwego, który ręką ku niemu zrobił ruch gwałtowny, jakby wyrwać go chciał, pochylił się w tył, zsunął z konia przelęknionego, i upadł na ziemię. Pocisk tkwił w nim, krew buchała z piersi i lała się ustami...
Krzyk jeden tylko, krótki, urwany dał się słyszeć, potem coraz cichsze chrapanie, kilka razy drgnął Werchaniec i wyciągnął się konając.
Biskup, który natarł nań blizko z koniem, stał osłupiały.