Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 171.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zakrzyczą i przemogą, zaczynali się obawiać zbyt jawnego oporu i rozbicia.
Po tem pierwszem zebraniu kapituły rozjaśniło się bardziej jeszcze, iż wybór nie łatwo przyjdzie do skutku.
Lecz do walk przywykły Paweł z Przemankowa, wcale się tem nie zrażał, ustępować nie myślał — owszem, trudność ta zagrzała go jeszcze.
Otaczali go teraz sami ci, co mu ciałem i duszą byli oddani. Wszystkie owe ramiona i błogo uśmiechnięte postacie, co w kapitule za Pawłem głosowały, znalazły się wieczorem na jego dworze. Kilku ziemian i starsza służba pańska, dopełniali wesołego towarzystwa.
Gdy wszedł ks. Szczepan, jak zawsze butno i zamaszyście, wszystkich oczy padły nań. Był to główny pracownik w pańskiej winnicy.
— No! ojcze! Co nam tam przynosisz? — zawołał Paweł wesoło. — Czy w sak nasz choć jedną a dobrą ułowiłeś rybę?
Ks. Szczepan ręce rozstawił...
— Próżny więcierz wyciągnąłem! — odparł. — Woda wielka, ryby się nie łowią.
— No! no! — odrzekł gospodarz, — znajdziemy może środki by je napędzić[1]
To mówiąc, choć twarz zmarszczył, uderzył się raźno po bokach.

Wszyscy ku niemu patrzali, a gdy on powiódł

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.