Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 065.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziesz się mnie łatwo. Trzeba będzie ginąć, poginiemy razem, a można będzie szałuna za uszy wyciągnąć z topieli, jeszcze się zda stary...
Pawlik się uśmiechnął, odeszła go nieco buta. Po chwili namysłu zaczął znów napędzać do pospiechu.
W podwórcach już były wydane rozkazy do drogi, odzywało się z różnych stron trąbienie, ludzie zgromadzeni tu, skupiali się, nawoływali i zwolna na podzamcze wyjeżdżali.
Niektórych dokarmiano jeszcze z necułek, pojono z wiader, opóźniali się przy nich, inni nalewali w podróżne beczułki, chwytali mięsiwo do torb, większa część z odrętwiałością jakąś szła bezmyślna, czując niechybną zgubę, nie dbając o nic.
Starszyzna jedna szła żegnać się ze starym Jazdonem, druga zmawiała się jak i kiedy ku Lignicy do księcia Henryka ciągnąć mieli.
Nie wszyscy przecie byli tak złej myśli, jak ci, co się o Tatarów już otarli. Wiedziano o wielkich siłach na Szlązku się gromadzących, i że im też czeskie posiłki w pomoc ciągnęły, krzyżacy (jak mówiono) całym zastępem z pod Prus, z Morawy książe i inni polscy Piastowicze.
Choćby mrówia pogańskiego najwięcej było, tym, co się jeszcze łudzić chcieli, nie zdawało się podobnem, aby niemiecka broń i ład tłumom dzikim nie podołały; zwłaszcza, że owe Tatary, jak