Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 040.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ten jeden miał oblicze wygładzone i spokojne choć posępne, jako ten, co z Bogiem się pojednawszy wie iż na śmierć idzie, i nie dba o to. Odbijał on sam od wszystkich tych rozpłomienionych, po których rysach biegało i męztwo i trwoga, i ból, i co tylko ze zburzonego serca ludzkiego na wierzch krew wynieść może. Jedni rękami chwytali się za włosy i po czołach uznojonych tarli, drudzy podnosili ję[1] ku niebu drżące, inni załamywali bezsilnie. U wielu słowo się kłóciło z dłońmi a mowa z postawą.
Stary Jazdon słuchał, a już Wojusz i Pawlik, docisnąwszy się tu, mogli lepiej chwytać te rozbujane słowa, latające jak wicher czasu burzy.
— Koniec nam! w więzy wszyscy pójdziemy, lub pod rzezak ich! Koniec nam! — mówił ogromny mąż z wąsy szpakowatemi, które zagryzał. — Nie oparło się nic tej dziczy, zaleje ona i nas..., a po trupach naszych powali się dalej, het, póki świata stanie, póki ziemi, póki pastwy.
— Nie zjedliż nas połowcy, ani drugich prusacy, a i Jaćwa, choć nieraz tysiącami u nas bywali! — przerwał drugi. — Wszystkich nie pożrą i ci.

— Ale bo ich takiej mnogości plugawej niebyło jak świat światem — wtrącił inny. — Posłuchajcieno tych co od Lublina, od Zawichostu, od Sandomierza zbiegli... Wojsko to nic, tłum nic, ćma nic, aleć ich tyle, że ode Dniepru het

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – je.