Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 037.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzi zabijali, a to dziki zwierz co trupami żyje! A idzie tego taka moc straszna, z wozami, z końmi, z babami, że na piętnaście mil szlaki zalegają ławą.
Westchnął mówiący i pot otarł.
— Więc cóż? — spytał Wojusz dosyć obojętnie.
— Mamy ginąć, — dodał Rokita — pan wojewoda krakowski powiada, gińmy po rycersku: po chrześciańsku. Uciekać już i nie ma dokąd, plądrują oni wszędzie a płyną falą ogromną jak woda. Trzeba stanąć i dać życie z cześcią, nie w jamie się dać brać — nie bezbronnym.
Westchnęli oba spoglądając ku sobie; w tem słuchający dotąd Pawlik, któremu twarz znowu gorzeć zaczynała, wyrwał się:
— Pójdę i ja z Wojewodą!
Wojusz nań spojrzał, ramionami ruszając.
— A co po takim chrząszczu! — odezwał się pogardliwie.
Pawlik aż za nóż się pochwycił, bo mu obcego wstyd było.
— Pójdę! — powtórzył — pójdę!
Rzekłszy to, nagle zęby zciął i zamilkł.
Wojusz z Rokitą, poszeptali coś jeszcze i stary z chłopcem, który mu się już naprzód wyrywał, jechał na zamek. O owem szaleństwie, za które go karcić miano, mowy już nie było.
W podwórza bardzo przestronne za wałami,