Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 3 165.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sambor skoczył na ląd, aby go wyciągnąć, Dziwa przystąpiła ku nim niezdumiona wcale, spokojna, jakby się ich spodziewała i przeczuła.
Gdy Sambor do nóg jéj przypadł, rąbek sukni całując, przyjęła go uśmiechem, Domana rumieńcem, a nad Dobkiem schyliła się ciekawie, gdy jęknął z bólu. Stał tu i Wizun, i stara Nania, i dziewcząt stróżek kilkoro.
Wróżbit, który zawczasu przed bitwy końcem powrócił do chramu, w ofierze niosąc włócznię krwawą, nie pytał o jéj dalsze losy. Patrzał dumnie i zwycięzko.
— Pobiliśmy ich! — zawołał Doman powstając z czółna — dobrzeście nam wywróżyli. Niewielu z nich żywymi uszło... padł wódz jeden, ale Leszkowie uciekli w lasy...
Wizun nie słuchał prawie, schylił się do rannego, patrząc gdzie go wróg skaleczył. Dobek wskazał mu na nogę.
— A ty... gdzie mu ten raz oddałeś? — zapytał.
— Leży on tam w polu i krucy nim się cieszą... gardło dał pod tym samym niemieckim mieczem, którym mnie obdarzyli.
— Nieście go do źródła świętego — rzekł starzec — woda go sama uleczy, gdy ten co ranił nie żyje...
Wzięto więc Dobka unosząc go pod ręce i szli wszyscy, a Dziwa im przodowała. Niekiedy