Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 3 065.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leżał trup młodéj żony, w któréj piersi tkwił oszczep i krew z niéj stygnąca płynęła. Lice miała białe — życie już z niéj uciekło. Doman zębami przytrzymywał ją za koszulę, bo rękami skrępowanemi nie władnął, sam był okryty krwią, ranny, ale nie zdawał się czuć bólu.
Ludzie go wnet z konia ściągnęli, ale rozerwawszy sznury, trupa pochwycił z sobą, chcieli mu go odebrać, lecz ściskał tak silnie, iż we dwu i trzech zmódz go nie potrafili — padł z nim razem na ziemię.
Po sukni i z twarzy łatwo w nim zamożnego władykę poznali i z chaty wyszli doń synowie Chwostka, a z niemi niemcy, ciekawie obstępując rannego.
Jeden z kneziów schylił się nad nim pięść podnosząc. — Psi synu — zawołał — gdy nasz gród palono, gdy naszych zabijano, tyś tam także być musiał, przewodziłeś może zbójom.
Drugi naglić począł, aby mówił kto na gród prowadził, kto knował. Grożono śmiercią.
Doman nic nie odpowiadając, na trupa patrzał niemy. Stali tak nad nim, to popychając go, to uderzając, to naradzając się z sobą, a chcąc koniecznie dostać języka. Lękali się może, aby ich znowu nie zaskoczono, ale nieszczęśliwy pan młody usta ścinał i słowa z niego dobyć nie było można.
— Myśmy kneziowie wasi! — wołał młodszy.