Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 3 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A że gromada Krwawéj-szyi najliczniejsza była, śmielsi poczęli już go obwoływać, ale zaledwie to posłyszano z przeciwnego końca, zerwała się burza i odskoczyła połowa, ani znać go nie chcąc za wodza.
Tuż najpokorniejszego z Leszków wywoływać zaczęto, lecz zagłuszyła wrzawa ze strony przeciwnéj luźne głosy.
Ci co w kole siedzieli, powstawali, rozpierzchli się, rozbiegli.
Zgody nie było... Część znaczna precz szła na okopy, pokładła się na trawie i pijąc, narzekała na drugich. Wizun stał z boku na swéj dzidzie oparty i uśmiechał się. Słońce zapadało.
W tém na zdyszanym i potem oblanym koniu przypadł człowiek w koszuli, zdala już ręką coś ukazując a krzycząc.
Porwali się wszyscy biegnąc ku niemu. Zsunął się w tém z konia, wołając głosem wielkim.
— Synowie kneziowi z Pomorcami i Kaszubami a Niemcy, już idą na nas... już puszczę na granicy przestąpili...
Ledwie to usłyszawszy, wszyscy do koni swych biegli; popłoch i wrzawa się stała niezmierna.
— Tegośmy się doczekali spierając i krzycząc! — krzyknął Dobek gniewnie. — Rozbiegniemy się li teraz, potraciwszy głowy, to zginiemy wszyscy, bo nas po jednemu wybiorą... jak wróble ze strzechy powykręcają...