Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 098.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co on zawinił? — zapytał Sambor.
— Najwięcéj tem, że to krew ta sama, a on swojéj krwi mieć tu nie chce, bo się jéj boi... Któż wie? Zadano mu, że z kmetami się zmawiał, obiecując im dawną przywrócić swobodę...
Oba zamilkli. Po za nimi na podwórzach buchały niekiedy wrzawliwe śmiechy stłumione, a po nich następowała cisza, to niby śpiewy nucone półgłosem. Na drugim cyplu zamkowym psy jakoś żałośnie wyły chwilami i każdy głośniejszy śmiech wywoływał to skomlenie dziwne. Nad jeziorem księżyc czerwony wznosił się jakby krwią umyty... Chmura siwa jak chusta na pół mu związywała czoło. Jakiś smutek i groza były w powietrzu... Parobczak, który wczoraj słuchał nad rzeką słowika, dziś tu karmił się psów wyciem i krakaniem kruków. Czarna ich gromada podlatywała nad wieżą.
Sambor popatrzał ku górze.
— E! to nasi goście codzienni, — odezwał się Kos ze śmiechem, — albo téż towarzysze, bo z wieży nigdy nie zlatują. Zawsze tu są pogotowiu na trupa, a rzadki dzień, żeby go nie mieli... Ku wieczorowi zwijają się niespokojne, bo czas, aby im rzucono strawę... Zobaczycie, że i dziś darmo nie będą krakały...