Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 094.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc jakby mimowolnie popatrzała na ogień i zioła.
— Kmiecie oddawna się burzą, ale już ich wielu nie stało. Ubywa codzień... Nie boim się ani ich, ani nikogo, gród mocny, ludzi dużo... a mój pan miłościwy umie ich pożyć. Mów mi o dzieciach... Widziałeś ich obu?
— Na me własne oczy, — rzekł Niemiec, — piękniejszych młodzianów nie ma na świecie, ani lepiéj robiących bronią i koniem... Wszyscy się im dziwują...
Niewieście rozjaśniło się lice.
— Mogliby już do domu powracać — dodał Hengo — aby stanąć u boku miłościwego pana...
— Nie, nie! — przerwała siedząca, — na to nie czas jest jeszcze. Nie chcę, aby patrzyli, co tu się dziać musi, nie chcę, aby zawczasu z własną krwią do walki występowali... Przyjdzie spokój wkrótce, naówczas ich zawołamy... A! ja ich nie widziałam tak dawno, — dodała, — odebrano mi ich dla wojennego rzemiosła, by się go u dziada i u naszych uczyli... Tyle lat! tyle lat... Widziałeś ich obu? — powtórzyła.
— Niejeden raz, — mówił Hengo. — Choć parę lat starszy, kneź Lech jak rówieśnik obok brata wygląda. Oba silni i zdrowi... Ciskają włóczniami jak nikt... strzelają z łuków do ptasząt... najdziksze dosiadają konie...
Błyszczały oczy matki.