Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 020.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbierała się u nogi, czerwonemi kroplami sącząc szparami chodaka.
Ale skarżyć się nie śmiał, zawijać rany hubą z drzew lub liśćmi coby krew zatamowały — nie było czasu... Starszemu téż trochę krwi pokazało się między palcami ręki... otarł je o końską grzywę — nie troszcząc się o to. Rozpatrywał się wciąż po okolicy, dawniéj znać sobie pamiętnéj, jakby szukając miejsca do spoczynku... Lecz nie rychło, nie rychło zwolnili biegu.
Tu rzeka płynąc nizinami równemi szerzéj się rozlewała, wśród błot świeżą zielonością okrytych. Ze wzgórza nagiego, na którém stali, widać było łąki i trzęsawiska, wśród nich moczary i jeziorka mnogie, opasane gajami... Kilka strumieni zbiegało się tu z borów ku rzece. Las wśród którego stanęli, wypalony był i zeschły na znacznéj przestrzeni. — Gąszcze, co go podszywały spłonęły do szczętu, daleko więc w głąb jego sięgnąć było można okiem i dojrzeć nieprzyjaciela.
Tu starszy z konia się zsunął, rzucił go nie patrząc i legł na ciepłym piasku, obu rękami pot kroplisty ocierając z czoła. Zmęczony był — piersi mu się podnosiły, a że krwawemi palcami dotknął twarzy, i ją téż sobie całą okrwawił.
Ujrzawszy to chłopak, uląkł się i krzyknął.
— Co ci to Gerda? Czyś ty mężczyzna! czy się matka twoja omyliła, że ci nie wdziała chust i spódnicy? Kropla krwi, a tyle strachu i wrzasku?