Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego głębsza była, bo płachty nie wstrzymały strzały.
— No — nic to! jedna strzała polańska! — zamruczał starszy — oni ich nie zatruwają. Obawiałem się, aby ich tam więcéj nie było. Znać jeden rozbójnik nie straszny. Nie ważył się, zobaczywszy żeśmy zbrojni... ale, może nawołać innych, narobić wrzawy... uchodzić trzeba...
Spojrzał na słońce.
— Trzymaj się konia, a puść go za mną... Spieszyć trzeba, żeby nas w tym nie zaskoczyli lesie, póki nie dojedziemy do znajomych. Z południa na miejscu będziemy.
Chłopak milczał, starszy coś mruczał jeszcze, ku górze patrzał, konia sznurem ściągnął i polecieli gęstwiną, nad brzegiem się ciągle trzymając, bez drogi — rzeka gościniec znaczyła.
Puszcza wciąż była dzika, niezamieszkała, milcząca. Raz zdala na wodzie postrzegli jakby głowę ludzką z ciemnym przylgłym do niéj włosem i dwoje rąk wiosłujących około niéj. Lecz gdy się tentent dał słyszeć znikła, wir tylko było widać nad powierzchnią wody. Minęli ją... i wyszła znowu z głębiny... na włosach czarnych, do koła opleciony był wianek z łotoci... oczyma strzelała za niemi... Trochę daléj, czółno maleńkie jak łupinka, ślizgało się płynąc z biegiem, po nad niem białą chustę widać było... Gdy tentent dał się słyszeć, znikła płachta na dnie i czółenko jak wąż,