Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 237.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   233   —

tuteczny a przybłęda, i on tu nad nami panem, sędzią i sprawcą ma być!
— Jacyż to ziemianie?
— Janek Lubicz, Matek Zadora.
Wojewoda ruszył ramiomy i głową zakłopotany.
— Chodził kto za niemi? — spytał.
— Niema po co? daremne upokorzenie i pokłony — przerwał Leszczyc — dosyć nam już tego, trzeba myśleć o sobie. Bez pana być nie możemy, a z tym nie wytrwać. Trzeba o tém myśleć.
Wszyscy spojrzeli po sobie odwagi dodając oczyma. Wojewoda rękę podniósł i położył ją na ustach.
— Nie spieszcie no się — nie spieszcie — rzekł cicho — powracam od Gedki, cierpliwość nakazuje. On sam jutro na zamku będzie i nie na próżno jedzie. Słowo powie które zaważy.
— To już nie pomoże! — odparł Cholewa.
— Z rysia barana nie zrobi. — dodał drugi.
— Darmo, — rzekł inny z gości — u nas już postanowiono, z Mieszkiem nie ma co i mówić, poślemy do Kaźmierza aby go wybadać.
— A tak — dodał Leszczyc — wypadałoby posłać znacznego człowieka, ale zaraz podpatrzą i przewąchają. Musiemy tym czasem potajemnie i ostrożnie poczynać. Mamy takiego małego człeczka z dużą głową, co się do Sandomierza ofia-