Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 156.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   152   —

dał znak, wprowadzono naprzód kmiecia który niedźwiedzia ubił u siebie.
Człek był odziany jak do lasu, bo go niespodzianie pochwycono, trochę już wylękły, pomięszany, jednak nie tracący ducha, bo ufał że mu się nic stać nie może.
Sprawa była jawna.
Mierzwa, naprzód uwiadomiony, jakby na szyderstwo przybrał postawę słodziuchną, usta mu się uśmiechały łagodnie, kazał się przybliżyć do stołu.
— Miły człecze, kmieciu mój — odezwał się głosem miękkim, cóżeście to takiego się dopuścili że was tu przed sobą widzę?
Człekiem mi się wydajecie statecznym i spokojnym! Miałyżby mylić pozory?
Kmieć jeszcze nie zebrał się na odpowiedź, gdy z górnéj ławy zabrzmiał głos Kietlicza, na swój sposób opowiadający przygodę. Mierzwa zwrócony ku mówiącemu słuchał z natężoną uwagą, dając oznaki podziwienia, przestrachu, grozy, litości. Ręce łamał, głową trząsł, ramionami poruszał, oczy ku niebu wznosił.
— Miły Boże! możeż to być! — zawołał gdy Kietlicz dokończył — możeż to być, abyście się wy tak strasznéj dopuścili zbrodni?
Kmieć, (zwał się Ladra) słuchając ruszył ramionami.
— Miłościwy sędzio a panie — rzekł — co-