Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

wołanie groźne i śmiałe, nie pytając więcéj rzucili się do wrót, poczynając je otwierać.
Stach jeszcze patrzał i słuchał rychłoli ich nagonią i kijami może popędzą do więzienia, gdy już wrota skrzypnęły na wrzeciądzach, otwarły się na w pół, a Żegieć nie myśląc czekać na drugą połowę, rzucił się w nie wołając na swoich, aby za nim pospieszali.
— Miłościwy panie, za mną! za mną! Wpadli tedy wszyscy jak w czarną czeluść w bramę ciemną, w któréj z drugiéj strony blade światełko niebios migało wskazując im drogę. Stach posłyszał mijające straże jak klęły że spokoju nie mieli po nocy z wjeżdżającemi i wyjeżdżającemi bez ustanku.
Za wrotami ku dolinie się spuszczających chłodniéjsze obwiało powietrze, ciasną drogą zjeżdżali ku miastu; Żegieć przodem pospieszał, aby co prędzéj minąć wąwóz i wpaść w miéjskie uliczki, gdzie już byli bezpieczni.
Śmiejąc się Stach za nim podążał i czeladzi reszta.
— Bóg ci zapłać — rzekł do koniucha — boś ten rozum miał, którego ja nie znalazłem w sobie.
— A czegóż mieliśmy czekać, kiedy, Bogu dziękować, zapomnieli o nas. Musiałem ja rozum mieć, kiedy im go zabrakło! — odparł Żegieć wesoło. — W miasto! w miasto! tu nas już nie pochwycą!