Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 044.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   40   —

podszedł wzruszony widocznie zgiął się i przypadłszy do ręki starca, chwycił ją namiętnie ściskając i całując. Znać było, że go ta dobroć Scibora, jakiéj nie doświadczył od nikogo, głęboko przejęła. Staremu łzy się w oczach zakręciły.
Na twarzy Jagny wystąpił rumieniec oburzenia — miała ojcu za złe tę czułość.
Nastawiła ucha, ale nierychło głos posłyszała, bo się nie zebrali zaraz na słowa.
Stach gdyby się nie wstydził, z wdzięczności rozpłakałby się może choć mężnym był a bieda go twardym uczyniła.
Scibor na ławę wskazał tuż obok jego łoża stojącą, a trzeba jéj było Stachowi, bo ledwie się z ziemi podnieść mógł. Padł na nią, oczy sobie dłońmi zakrył i milczał.
Scibor mu się oczyma osłabłemi pilno z blizka przyglądał.
— Hej! hej! — począł z cicha — Stachu, co się to z ciebie zrobiło! Jakżem ja ciebie nie widział dawno..
— Bom ja tu pokazać się nie śmiał — westchnął przybyły, — ani tu ani gdziekolwiek między ludźmi. Wszyscy się mnie zaparli. Upłynęło już lat tyle a ja jeszcze przeklon na sobie noszę i będę go nosił do śmierci.
Mówił głosem przerywanym i słabym.
— Cóż się z tobą działo? co dzieje? — zapytał Scibor.