Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 015.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   11   —

omdlałe z rozkoszy, w lazurach coraz silniejszéj nabierających barwy.
Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno. W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze stawało się coraz jaśniéj.
W tém z za obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew, smugami jasnemi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku.
Jakby na ten promień czekało wszystko, wnet żywiéj zadrgało, ozwało się głośniéj na ziemi co jeszcze drzemało ospałe przed chwilą.
Okolica była piękna a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niéj już było człowieka i jego pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk zieleńsze ręką ludzką uprawne, tu i owdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją mostem z kłód grubych skleconym i sunęła wijąc się ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.
W pośrodku doliny małemi otoczonéj wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłemi, u brzegu