Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 265.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   261   —

gdy wyszli w podwórze, Wichfried jéj zapytał czy rada była posłuchaniu?
Odwróciła się doń[1] — Jak sądzicie?
— Niewiem.
— Tak dobry pan, ja tak nieszczęśliwa, mógłże mnie odepchnąć? Widział łzy moje.
— Przyrzekł co?
— Wstawić się za mną do Mieszka! Pokręciła głową.
Ja ufam że wy mnie jemu przypominać będziecie.
— A wy, miła pani, o mnie téż zechcecie pamiętać! — rzekł Wichfried.
— O! pewno! pewno, ale dziś — dodała wdowa — głowę mam pełną naszego miłościwego pana, już się w niéj nikt inny nie zmieści!
Gdy doszli do wrót zamkowych, Wichfried chciał ją daléj prowadzić, ale tu czekał na nią koniuszy z chłopakiem i wdowa zwróciła się do niemca z pożegnaniem.
— Bóg zapłać — rzekła cicho — zobaczemy się w Krakowie, mnie tam kazano, a i wy téż z księciem jedziecie.
Podała mu rękę, wyrwała ją prędko i wybiegła za wrota.

Gdy Wichfried na zamek powrócił, zastał księcia samym, niespokojnie się po izbie przechadzającym. Spojrzeli sobie w oczy razem, jakby

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.