Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 222.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   218   —

pod kamieniem garścią wzięli w domu! — zawołała wdowa. — Już byli na mnie gotowi najść téj nocy, gdym uciekła. Nie miałam co czynić, tylko opieki szukać albo ginąć.
— Ależ tu obóz! targowica! ludzi, stek, biskup! na srom się wystawić! — odparł wojewoda za głowę się chwytając.
— Jaki srom! ja czego się mam sromać? — zawołała wdowa brwi marszcząc groźno. — Czego ja się mam wstydzić? mów? Czego? któż lepszy? Drugie robią to pocichu, co ja głośno! Jestem wolna i pani siebie. I ten mi jeszcze będzie oczy wypiekał! — dodała odwracając się od niego.
— Patrz go! zamiast pomocy, on mnie wstydem jeszcze karmi! Coś to ty? ksiądz na spowiedzi? a no już po wielkiéj nocy!
— Ale wy tu nie możecie pozostać, błagając — rzekł wojewoda. — Zgubicie mnie i siebie. Biskup mnie i was z obozu wyświeci. — Chwycił się za głowę — choć ty tu giń!
— A dokądże mam iść? — zawołała Dorota — dokąd?
Szczepan ręce łamiąc sparł się o drąg namiot podtrzymujący, nogi mu drżały.
Dorota stała, włosy swe, które pod szyszakiem się zgniotły w rękach zwijając. Patrzała na wylękłego z góry, z politowaniem i wzgardą.
— Jeżeli wy mi nie dacie rady — rzekła — oh! oh! znajdę ja tu takiego, co mnie w opiekę