Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   143   —

do kopy i jak téj liczby doszedłszy, klasztór jego nowych dwunastu krzewicieli wyśle ztąd na jakąś pustą dolinę, aby się rozległa chwałą Bożą.
W okolicy życia jeszcze było mało, osada uboga, trochę ludzi kręciło się tam około budowy, kilku pastuszków około trzód na łąkach stało, na polkach u wzgórzy widać było białe koszule wieśniaków, którzy coś przy roli robili. Spokój wielki, błogosławiony a uroczysty rozlany był na tym krajobrazie nieszerokim, tęsknym, miłym, dzikim trochę.
Książe jechał nie spiesząc.
Uciekał tu, gdzie go pewno nikt nie miał szukać, gdzie się go nawet domyślać nie mogli. Chciał tu z mnichami pomodlić się, rozmówić, popatrzeć jak rosło claustrum, a zapomnieć, że go z Sandomirza wypędzano.
Spodziewał się tu czas jakiś przebyć ukrytym, dopókiby pierwsza gorączka, tych co go na tron powoływali, nie przeszła. Żal mu tylko było, że Opata Lucjusza, którego w Sandomirzu zostawił, nie znajdzie tutaj, pocieszał się przeorem, który go zastępował.
W tych myślach powoli zbliżył się ze swojemi do furty klasztornéj, która jak wszystko tu, tymczasową była. U drewnianych wrót zbitych z desek, na koziéj nóżce wisiał prosty sznur od dzwonka, lecz nim go Smok pociągnął, przez okienko wyjrzał furtyan siedzący tam dzień cały