Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 126.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   122   —

sławszy po swojego Palatyna (jak go tam nazywano), ujrzał nareszcie przybywającego, z twarzą bladą, drżącego, w sukni potarganéj, z piętnem rozpaczliwéj złości na czole i wargach drżących.
Mieszkowi dość było spojrzeć nań, aby odgadł wszystko — nie pytał o nic.
Stojący u progu — milczał.
Raz i drugi książę go zmierzył oczyma, chcąc wyczytać ile z sobą złego przynosił. Ucieczka Biskupa już mu była wiadoma.
Gdy Kietlicz ochłonął nieco, posypał się z ust jego cały szereg wyrzutów, przekleństw, skarg na ludzi.
— Miłościwy panie, — wołał — tu na nikogo nie można liczyć, wierzyć nikomu! Zdrajcy wszyscy. Jednego poczciwego niema między niemi, wszystko już się ciśnie ku Sandomirzowi do Kaźmierza, opuścili nas! Trzeba słać do Czech i Niemiec o posiłki.
Nie dokończył, książę chodził nie poruszony prawie, brodę dłonią poddzierał do góry, jak był zwykł gdy rozmyślał nad czém ważnem.
— Wy wszyscy i ty mylicie się patrząc na Kaźmierza, — rzekł ze spokojem. — Ja go znam iż się nie da ująć i przeciw mnie wysadzić. Nadto dobry jest i spokój miłujący. Miał Kraków w ręku, mnie tu wówczas nie było, prosili go, dawali mu, nie wziął, bo czuł że prawa doń nie miał.