Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 040.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   36   —

Jaksa już nie odpowiedział, skłonił się i powoli przez izbę ks. Henryka wyszedł do wielkiéj, która już stała pusta. Dwóch czy trzech sług wynosiło tylko resztę zastawy z wieczerzy, próżne dzbany i kubki. Cisza panowała na zamku. W ostatniéj izbie komornicy książęcy zobaczywszy Jaksę wychodzącego, ruszyli wnet, aby mu izbę jego pokazać i chłopca do niéj dać z pochodnią. Poszedł za nim Jaksa tam, gdzie nań jego ludzie czekali i nie bawiąc, pomodliwszy się, położył na spoczynek.
Gdy dzwony kościelne zbudziły go na jutrznię się odzywając, a Jaksa co rychléj wstał i odziewać się począł, poranek był dziwnie piękny i pogodny, ale spojrzenie na niebo, tych co się na niém znali, na dziéń trwałéj pogody nie zapowiadało. Zbyt wcześnie się rozjaśniło, słońce weszło bez chmurki, ciepło było wielkie, wiatr wiał z zachodu.
Wahał się jeszcze Jaksa czy iść do kościoła na mszę ranną, czy do księcia, aby mu towarzyszyć na nabożeństwo, którego Kaźmierz codzień słuchał, gdy pacholę mu z nienacka oznajmiło, że księcia na zamku już nie było.
Zdziwiony wielce Jaksa, podniósł oczy pytając.
— A gdzież jest książę!
— Jak świt ruszył z zamku, z małą garstką ludzi, mówią, że pewnie na łowy.