Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom III 233.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   229   —

— Ja cię nie obwiniam — przerwał Kaźmierz — winienem ja sam! Westchnął i mówił daléj, użaliwszy się nad niemcem, który stał zafrasowany.
— Wichfriedzie kochany, ciężkie brzemię wkłada Pan Bóg na tych, których na świeczniku stawi, dając im w ręce wodze, aby narody prowadzili. Nie należą oni do siebie. Co drugim przebaczone im zakazane, co drudzy utaić mogą, oni nie zdołają. Każdy ich uczynek odbija się w tysiącu, każde słowo zarazę niesie. Szczęśliwemi im być niewolno dla siebie, ułomnemi się być nie godzi.
Panowanie też kapłaństwem jest, i jak ono męczeństwem. Dlategom nigdy nie żądał władzy wielkiéj, aby nie stać na oczach tysiąców. Tam, w Sandomirzu szczęśliwszym byłem.
— Za wielkość płacić trzeba! — odparł Wichfried zimno. W. miłość czynicie sobie dobrowolne męczeństwo.
Ustała rozmowa, Kaźmierz się rzucił na siedzenie i sparł na ręku. Wrócił do pierwszéj myśli.
— Ona to była w kościele — rzekł powoli — oczy mnie nie omyliły. Przyszła pieszo, sama, nędzną chustą okryta, nieszczęśliwa, zbolała, widać to było z twarzy. Cóż się jéj stało? Ja chcę wiedzieć — jam powinien być uwiadomiony.
Wichfried do usług zwykle pochopny, stał dosyć obojętny. Powracające to przypomnienie niecierpliwiło go.