Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom III 215.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   211   —

Stało się to z pożarem na podzamczu. Jedni widzieli babę która podpalała, inni wiedźmę lecącą w powietrzu, inni ogień z nieba rzucony. Byli co obwiniali braci z Tęczyna i gachów zazdrosnych — i niewieścią zemstę.
W domu wojewodzińskim, ochłonąwszy już ze strachu, piękna Dorota przyjmowała cisnących się druhów swoich.
W ogromnéj izbie z belkami zczerniałemi u pułapu i ścianami pstro pomazanemi, zarzuczonéj nagromadzonym już bez ładu sprzętem, wdowa strojna, z włosem utrefionym i namaszczonym, w sukni bramowanéj obcisłéj z rękawami długiemi, wpół siedząc, wpół leżąc — otoczona mężczyznami rozpowiadała wczorajsze przygody swoje. Coraz ktoś nowy przybiegał — zalecając się, przynosząc coś dla pogorzałéj. Przyjmowała wszystkich i wszystko.
Najbliżéj niéj siedział Wojewoda Szczepan, zapomniawszy na wstyd, z policzkami zarumienionemi, zazdrosném okiem spoglądając na młodzież, cisnącą się do płochéj niewiasty, uśmiechającéj się z kolei każdemu.
— Tylkom co oczy zmrużyła — mówiła — cicho było we dworze, pozamykano wszędzie, bo stary mój dobrze porządku pilnuje. Spać mi się chciało, sen kleił powieki jak po makowéj polewce. Zdawało mi się żem w podwórzu usłyszała furtki skrzypnięcie, ale jakże to być mogło