— A po co wam było samemu w ogień biedz — mówił — kiedy ludzi tylu macie? Zamkowi nie groziło, a Wisła blizko.
W tém w progu Wichfried się pokazał, wszyscy nań spojrzeli, najpierwszy Kaźmierz, który znacząco oczyma go badał. Wichfried pomięszany był — nie swój.
— No! no! — odezwał się kniaź Roman — ne żurysia (mówił do Wichfrieda) lepszy dwór będziesz miał z łaski twego pana, pocałuj go w rączkę i nie myśl o tém!
Księżna wstała[1] —
— Byle z tego memu panu choroby nie było! — rzekła.
— Z czego ma być choroba? — odparł Roman[2] — Przeżegnaj się! Co? albo my to lalki słomiane? Niech tylko pójdzie do łaźni, a winnikami go wytrą, a wina z korzeniami zagrzać każ, wyspi się, spotnieje i będzie zdrów. A on z czego ma być chory?
Wstał i kniaź, jakby przyjście Wichfrieda dla księżnéj i dla niego było znakiem do oddalenia się. Bolko, synaczek który w głowach u ojca siedział, pocałował go w czoło i za matką a dziadem się wysunął. Kaźmierz dopiero śmieléj podniósł oczy.
— Gadaj? — rzekł — możeli to być? podpalono?
— O! że podłożono ogień to pewna — ode-