Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom III 172.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   168   —

tém że ziemianie przy prawach stać byli powinni, nie dając sobą jak niewolnikami rozrządzać. Wyszedł zaraz Chmara między swoich, aby zbadać co się dzieje, wysunął się Mikołaj Lis. Postrzegli już zmianę.
— A co! — zapytał Chmara szydersko. — Zrzucićby Kaźmierza? nie prawdaż? Nie źle by to było? Zabawilibyśmy się i łbów trochę twardych rozkwasili?
— Dajcie bo pokój, — przerwano mu — wiecie że bałamuctwo było. Wielkopolanie niedorostki, baby długojęzyczne wszystkiemu winni.
— A my! cośmy to tak wzięli do serca? — spytał Chmara.
Milczano. — Mikołaj karcił głośno. — Wam aby się komosić, — wołał — nie patrzycie czy jest czego. Wrzawy narobili, panu dobremu serce popsowano. Héj! héj!
— Dobry pan! — zabrzmiały głosy. — Lepszego na świecie nie znaleźć!
— A kto mówi inaczéj — odezwał się Gąsior — na gałęź! Ja zawsze go broniłem — nie było i nie będzie lepszego.
Ci sami co go tylko co zrzucać chcieli, już znowu na rękach nosili. Wielkopolanom jednak została jakaś wątpliwość. Skóra zapamiętał, iż Arcybiskup fałszu nie zadał plotce, radził być ostrożnemi.
— Na baczności się trzeba mieć — szeptał. —