Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom III 149.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   145   —

jeden, wnet dziesięć woła drugi, aby się wyprzedzić nie dał, rzecze zły, okrzykną najgorszy. Gromada gdy kocha to strasznie, gdy nienawidzi, to zabójczo, gdy odpycha, to na drugi koniec świata, gdy przyciąga, udusić gotowa.
I tu się tak stało. Ledwie im szepnięto o Mieszku z wieczora, że im go chcą dać, jeden zawołał aby go tam wzięli zkąd wyszedł, drugi klnął ostatni zabijać był rad..
Ci co by inaczéj mówić chcieli, nie śmieli, odwaga odpadła, a zwolna i ich téż rozgrzało. Poszło to jak ogień po suchych wrzosach jesienią — zrana już gorzało wszystko. Arcybiskup staruszek, który się wybierał za myślą książęcą przemawiać, znalazł już swych ludzi tak przygotowanych, że go słuchać nie chcieli.
Tajemnicy nazajutrz już nie czynili Wielkopolanie i poczęli Krakowian buntować.
— Co nam dziś, to wam jutro!
— Poczęło się od podwód i przewodu, które nam odjęto — wołali — od księżowskich spichrzów, do których nam już pod klątwą zajrzeć nie wolno, choćby bezpańskie były, a tu już — patrzcie, i pana narzucają!
— Co to my Mieszka nieznamy — powiadali drudzy, — samiście go nam przecie ukazali jakim on jest, gdyście go precz wyżegli. A teraz dla nas ma być dobry?
— Słuchajcie! — prawili zapaleńsi Krako-