Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Saskie ostatki tom 1 169.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mnie? — odpowiedziała strażnikówna. — Ja się wychowywałam więcej przy ciotce, niż w macierzyńskim domu. Nawykłam do ludzi i obyczaju większego świata, a tej poufałości, rubaszności i grubjaństwa jakie matka moja znosi, bo się z niemi oswoiła, nie cierpię. Wczoraj o małom się nie spaliła ze wstydu i gniewu gdy mi starosta Pogorzelski trzewik zdjął, aby z niego zdrowie pić! Niewiem jaki to obyczaj, ale pewnie w Paryżu o nim nie wiedzą. Ja lubię ludzi łagodnych, grzecznych, miłych i szlachetne mających sentymenta, a nie sejmikowiczów i palestrantów.
Panna mówiła śmiało — Tołoczko dumał.
— U pani hetmanowej — rzekł — sądzę, że panna strażnikówna będziesz w swoim żywiole. Postaram się o to ażeby ona zatrzymała ją przy sobie. Zabawić tylko potrzeba i smutnej nie okazywać twarzy, a pokocha i nie puści od siebie.
— A! ten Bujwid — odezwała się po chwili — dla niego jednego radabym uszła, bo mnie prześladuje swojemi konkurami, a ma protekcję matki. Cała moja nadzieja w pani hetmanowej.
— I ja ręczę, że ta nadzieja nie zawiedzie — dodał Tołoczko, a na Bujwida, który tu się dostać nie będzie mógł, sposób znajdziemy.
— O! bardzo panu wdzięczną będę — wtrąciła ożywiając się strażnikówna. — Wolałabym do klasztoru niż wyjść za człowieka, który nigdy sentymentu dla nikogo mieć nie może, bo jest nieokrzesanym gburem.
— Ja tu u pani hetmanowej innem oddycham powietrzem!!